Artykuły

Z klasykami najtrudniej ?

Krąży po teatrach klasyka własna i obca, ma zawsze wiernych odbiorców i krytycy wiedzą co sądzić. Ma swoje odloty i powroty na ziemię i jest betonowym fundamentem repertuaru.

Lekki bywa chleb reżysera, inscenizującego klasykę. Bo to i frek­wencja zapewniona, i młodzież szkolna dopisze, i nadzór zadowolony. A zadania artystyczne wypełnione, i społeczne tym bardziej. Więc wszystko w jak najlepszym porządku? Owszem, lecz z tym lekkim chlebem to tylko pozór. Bo widz rozlicza teatr bardzo skrupulatnie, a krytyka domaga się, przymierza, porównuje - a Swinarskich, czy teraz Prusów, jest mało, i co niby lekkie staje się ciężkie jak kamień.

Niebezpieczeństwa czyhają tu na reżysera z różnych stron. Wysta­wiasz sztukę klasyka akademicko-tradycyjnie, to ci bez trudu udowod­nią, żeś zmarnował okazję i zrobił przedstawienie bez polotu, muzeal­ne, martwe, więc i zbędne. A popuścisz skrzydła fantazji, tu coś klasykowi dodasz, tam ujmiesz, a wszystko razem wymieszasz w tyglu własnej, odkrywczej koncepcji - zaraz się zacznie kołomyjka, obudzą się obrońcy wartości zastanych i po wielekroć sprawdzonych, a potem ruszą do boju strażnicy świętości i zaczną się wołania "żeby świętości nie szargać". Trzeba być niemałym majstrem w reżyserskim za wodzie, żeby z tarapatów wyjść cało i na domiar z laurem. Z wcale niemałej ilości wystawień sztuk klasycznych na warszaw­skich scenach w mijającym sezonie, wybieram dwie premiery z ostat­nich tygodni, by przykładowo ukazać, że tak niby słodki los reżysera klasyków przeważnie doprawia się goryczą i kwasami.

W Teatrze Polskim rozpanoszył się na głównej scenie kameralny "Pan Geldhab", komedia Fredry wczesna w jego twórczości, ale już zaliczana do fredrowskiego kanonu. Jan Świderski dostrzegł w roli tytułowej wdzięczne dla siebie pole do działania aktorskiego i reżyser­skiego. I co? I właściwie niewiele. Recepcja Fredry w naszym teatrze miała okresy wyżów i niżów, teraz panuje zwyżka akcji Fredry niby jak cen złota. Więc widownia pełna, dobrej woli pod dostatkiem, ale nie u wszystkich nastrój najlepszy. Ze sceny wieje chłodem i szacunkiem dla starszych. Nie pomagają uświęcone gesty Geldhaba i salonowa pewność siebie jego córki (Laura Łączówna), nie pomaga partnerowa­nie innych, zwłaszcza Wieńczysława Glińskiego. Kłopoty i klamoty tych osób wydają nam się banalne i prymitywne, chociaż ujęte są w dekoracyjne blichtry Mariana Kołodzieja. Zaufać Fredrze - owszem, należy, to warunek bodaj niezbędny. Ale może trzeba trochę inaczej zaufać niż poucza szacowna skądinąd przeszłość?

A w Teatrze Dramatycznym, w sali wystawowej na którymś tam piętrze, rozszalał się Alcest, bohater molierowskiego, "Mizantropa" w pobudliwej, niespokojnej, nowatorskiej reżyserii Witolda Zatorskie­go. Tu inscenizator zrobił niby wszystko jak należy, bo zaufał i Moliero­wi i aktorom, a jednocześnie wysilił całą wyobraźnię, by pokazać sztukę inaczej niż przepisuje tradycja, w nowym opierzeniu, wśród nowych zagrań, choć może nie podtekstów. A więc bez udziwnień, ale odkrywczo. I co, pełny sukces? Niezupełnie. Przedstawienie jest chwytliwe, dynamiczne, iskrzy się dowcipem reżysera i jego pomysłami, uwydat­nia zarówno kobiecą przewrotność Celimeny-Armandy, jak cierpienia i kompleksy Alcesta-Moliera. Aktorzy wżyli się doskonale w stylizację Zatorskiego, a przede wszystkim Marek Walczewski, którego brawuro­wa rola Alcesta urzeka widza swą konsekwencją neurastenii i psycho­patii, nad którym Alcest zapanować nie umie i który go z mizantropii prowadzi do ucieczki, jeżeli nie z życia, to z życia światowego. Takiemu Alcestowi muszą przeciwstawiać się wszyscy, na czele z Celimeną, w której Małgorzata Niemirska mniej pokazała płochości niż zimnej kokieterii i nawet cynizmu. Alcest nieustannie biega i wybiega, panie noszone są w lektykach przez krzepkich służących, zalotnicy krygują się przed zwierciadłami, którymi wciąż manipuluje gromadka milczków w liberiach. Jest i sce­na zmasakrowania Ergasta (której brak u Moliera). Napięć nie uspoka­ja ani chwili klasyczny wiersz molierowskiego dialogu w przekładzie Boya. I oto po zdyszanym aplauzie przychodzi refleksja: czy tych sztuczek, reżyserskich blekautów, migotliwych luster i zbyt pysznych lektyk, nie jest za dużo? Czy słowem, nie zaszedł tu przypadek, z rodzaju tych, o jakich Boy mawiał "hrabini przefajnowała"? Czy galopad i kropek nad i nie jest tu nadmiar? Cechą tego, błyskotliwego skądinąd spekta­klu, jest niewątpliwe przedobrzenie.

I bądź tu w rezultacie mądry: dwa solidne przedstawienia klasyków, pełne zalet (chociaż różnego autoramentu), a krytyk na oba się wybrzy­dza. Więc z nią jednak naprawdę najtrudniej?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji