Artykuły

Egzaminy

"Egzaminy" Juliana Potrzebnego w jego reżyserii na XIV Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Tofifest w Toruniu. Pisze Magdalena Felis.

"Kino to sztuczki, cyrk to sztuka" - mówi do siebie młodego złamany przegapionym życiem Krzysztof Kieślowski w sztuce Juliana Potrzebnego "Egzaminy" wystawionej w ramach 14. edycji festiwalu Tofifest w Toruniu. Imponujący lapidarnością i precyzją wyboru szkic o ikonie polskiego kina, rozpisany na dialog, który z zewnętrznego staję się wewnętrzny.

Krzesła ustawiane w kształt kilku prostych przestrzeni: sali egzaminacyjnej, ulicy, kinowej widowni, a na ich tle dwóch mężczyzn. Trudno zrozumieć z początku ich relację: czy są ojcem i synem, czy uczniem i nauczycielem? Starszy (Jakub Lasota), zgarbiony w brązie, wydaje się wtapiać w rzędy krzeseł, jest mniej żywy, niż dym unoszący się z jego papierosa. Młodszy (Filip Gurłacz) niesie w sobie jednocześnie pociągającą i irytującą młodzieńczą swadę, z brawurą kogoś, kto nie ma pojęcia o przyszłości, rzuca się na zadanie przekraczające granice jego świata: nie chce iść do szkoły pożarniczej - chce zostać reżyserem.

- Co pan chce wyrazić, skoro nie ma pan nic do wyrażenia - pyta go starszy, wykpiwając jego entuzjazm, ale jednocześnie przeglądając się w jego lustrze. Przeszedł tę samą drogę: chłopaka, który "się uparł", żeby zostać filmowcem, choć w kinie oglądał tylko głowy widzów przez szpary w dachu. I pluł na nich ze złości, że nie stać go na bilet.

Kim jest ten dojrzały mężczyzna? Wygląda jak ktoś, kto miał być wielki, ale zrezygnował. A może był wielki i zawrócił? Egzaminując kandydata do Szkoły Filmowej, podważa jego motywację, obnaża cwaniactwo: - Aha, zaczął pan pisać wiersze, żeby móc przedstawiać na egzaminach jakąś swoją twórczość? - pyta ironicznie, zmuszając nieokrzesanego kandydata, żeby wiersz mówił prozą, a prozę wierszem, igrając z jego gorączkowym pragnieniem, bezlitośnie sprowadzając go na ziemię.

Czy jest okrutny? Na zewnątrz w deszczu czeka matka chłopaka, w dziurawych butach, z małomiasteczkowej biedy. Ojciec umarł, zanim syn powiedział mu wszystko, co najważniejsze. Matka umrze wkrótce - też przed czasem, bo zazwyczaj jest za późno na najważniejsze rozmowy. Teraz może rozmawiać już tylko ze sobą. I właśnie to robi.

Znakomita w swojej prostocie metoda, którą wybrał scenarzysta (i zarazem reżyser) Julian Potrzebny sięga do popularnej fantazji: co bym powiedziała sobie młodszej o 20 lat? Przed czym bym siebie ostrzegła, co wbiła do głowy, żeby nie cierpieć później tyle, nie wpadać w rozpacz, nie marnować uporczywie życia. Starszy i młodszy mężczyzna to ta sama osoba - Krzysztof Kieślowski. Tuż przed realizacją największego zawodowego marzenia i tuż po momencie, kiedy zdał sobie sprawę, że właśnie przegapił swoje życie. Sam ze sobą rozmawia z wielu poziomów: poirytowanego egzaminatora, bezczelnego młodziana, ignoranta, czasem bufona. Korzystając z młodzieńczego zachwytu nad późniejszymi sukcesami, próbuje usprawiedliwić własne wybory. Sam siebie przekonać, że było warto.

Brawo za lekki język - Potrzebny pisze tak, jak można mówić i myśleć. I bardzo uważa, żeby nie szeleścił papier. Pomiędzy gorzkie czasem konstatacje wrzuca anegdotę, mięso, dowcip. Gurłacz jako młody Kieślowski ociera się o bandę, ale uwodzi bezwzględną szczerością. W młodego Krzysztofa wkłada chłopaka z prowincji, zbyt przerażonego "innym światem", żeby próbować to przerażenie ukryć. W jego odważnie współczesnym wyglądzie kryje się wzruszająca szlachetność - jak ze starych fotografii, które zatrzymują ten specyficzny moment ludzkiego onieśmielenia, oko w oko z obiektywem, sam na sam z własną bezradnością. Lasota kuli się pod brązową marynarką starego Kieślowskiego. Brakuje mi w nim magnetyzmu, pęknięcia, zaskoczenia. Jest za to odzywające się czasem ojcowskie ciepło, którym bezradnie próbuje objąć tego chłopaka, którym kiedyś był, który tak go czasem irytuje.

Ujmujący jest spokój, z jakim Potrzebny podszedł do ikony polskiego kina. Czuć w tym tekście prywatną perspektywę, ale ego scenarzysty i reżysera ani razu nie przysłania obrazu. W lekkich zdaniach widać mozolną dokumentację tematu, w nienachalnej formie pojawia się w końcu refren, który jednak nie teatralizuje, ale - jak poezja - przykuwa uwagę do znaczącego szczegółu. Lubię tę "małą perspektywę". Soczewkę zamiast panoramy. Wyimki zamiast próby totalnego opisu. Takiego Kieślowskiego chcę mieć w pamięci, jako fragment mozaiki z jego obrazów, które - tak jak pewnej dziewczynce spod Paryża po obejrzeniu "Podwójnego życia Weroniki" - pomagają zrozumieć, czym może być dusza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji