Artykuły

Mariusz Szaforz: Siłą teatru nie są gwiazdy, a zespół

- Mówię zawsze, że bez względu na okoliczności polityczne czy panujące stosunki społeczne teatr jest albo dobry, albo zły i nie ma niczego pośredniego. Jego siłą wcale nie są gwiazdy, tylko zespół ludzi, którzy potrafią ze sobą współpracować - rozmowa z aktorem Tarnowskiego Teatru, obchodzącym jubileusz 40-lecia pracy artystycznej.

Beata Stelmach-Kutrzuba: Jak zaczęła się Twoja przygoda z aktorstwem?

Mariusz Szaforz: Jeszcze w dzieciństwie. Moja babcia i jej dwie siostry po przesiedleniu ze Lwowa zamieszkały w Zgorzelcu. Podczas wakacji zjeżdżało się tam nas kilkanaścioro dzieci - ja z rodzeństwem i kuzynostwo. Kiedy była brzydka pogoda i nie mieliśmy co robić, bawiliśmy się w teatr. Reżyserowałem te nasze spektakle i jednocześnie w nich grałem. Przy okazji zarabialiśmy pierwsze pieniądze, bo rodzina nas hojnie za występy obdarowywała. Później do zainteresowań teatralnych powróciłem dopiero w warszawskim liceum. A zaczęło się wszystko od "Grobu Agamemnona" Słowackiego, który recytowałem na prośbę pani profesor języka polskiego na jakiejś szkolnej uroczystości. Wypadłem chyba nieźle, bo wciągnęła mnie do pracy w kółku teatralnym. I tak złapałem teatralnego bakcyla.

Będąc w starszej klasie, razem z Heńkiem Baranowskim, wówczas studentem reżyserii w PWST w Warszawie, założyliśmy Teatr Proscenium, który funkcjonował na Ochocie, gdzie później powstał teatr Jana i Haliny Machulskich. Można powiedzieć, że daliśmy mu początek, bo jako grupa studencko-uczniowska wystawiliśmy tam "Ślepców" Maeterlincka i "Kartotekę" Różewicza w reżyserii Heńka. Potem zdawałem do szkoły teatralnej, ale w międzyczasie dostałem stypendium i możliwość uczenia się w Paryżu. Trudno było nie skorzystać. Miałem wyjechać na pół roku, a pozostałem we Francji ponad trzy lata.

W komunistycznej Polsce to była niebywała okazja...

- Rzeczywiście. Jedna z firm zasponsorowała mi ten wyjazd. Byłem na warsztatach u Ariane Mnouchkine i współpracowałem z jej Theatre du Soleil, odbyłem staż u Petera Brooka, pracowałem z Dario Fo, późniejszym noblistą. Fenomenem było dla mnie, że spotkałem się tam z "wielkim światem", z którym za komunistyczną granicą nie mieliśmy wówczas styczności.

Kiedy skończyły się pieniądze ze stypendium, występowałem u Marca Michela Georgesa w jego kabarecie. Zjeździłem z nim prawie całą Francję, a płacił tak dobrze, że w ciągu wakacyjnych miesięcy zarabiałem na utrzymanie przez resztę roku.

Wróciłeś jednak do kraju.

- Zaraz po powrocie w 1975 roku zwróciłem się do prof. Jana Świderskiego, żeby podjąć studia teatralne. Kiedy usłyszał moją historię, a przede wszystkim, w jakich teatrach i z kim pracowałem we Francji, powiedział: "Chłopie, po co ci szkoła teatralna. Idź do teatru i zdawaj egzamin eksternistyczny". Tak też zrobiłem. A nadarzyła się akurat okazja zagrania w "Balladynie" reżyserowanej przez Lecha Górzyńskiego w Teatrze Juliusza Osterwy w Gorzowie, zaproponowano mi rolę Skierki. To był mój debiut na polskiej scenie zawodowej.

Pół roku później przystąpiłem do egzaminu jako najmłodszy stażem adept i zdałem go za pierwszym podejściem. Pamiętam w komisji Ryszardę Hanin, Jana Świderskiego i Andrzeja Ziębińskiego. Tak więc praktycznie moje studia teatralne w Polsce trwały zaledwie pół roku.

Gdzie zaangażowałeś się po zdobyciu dyplomu?

- Wraz z dyrektorem Andrzejem Rozhinem przeszedłem z Gorzowa do Olsztyna, a później był Koszalin, Warszawa, Zielona Góra, Poznań, Kraków, w międzyczasie Tarnów - trochę się nawędrowałem.

Jak znalazłeś się w Tarnowie?

- Kiedy Rozhinowi odebrano w nieprzyjemnych okolicznościach teatr w Olsztynie, Rysiek Smożewski zaproponował mu przyjazd do Tarnowa, a wraz z nim wybrała się tu piątka aktorów, w tym ja. To był mój pierwszy, roczny pobyt w tym mieście. Później opuszczałem Tarnów kilka razy, ale też wracałem. Był taką bazą, z której "odbijałem się" do innych teatrów. Pracowałem tu za dyrekcji Ryszarda Smożewskiego, Barbary i Józefa Zbirógów, Wiesława Hołdysa, Jana Borka, Jerzego Sopocki, Wojciecha Markiewicza, Edwarda Żentary, Rafała Balawejdera. Notabene kiedyś policzyłem, że w swoim życiu miałem w sumie 25 dyrektorów naczelnych i artystycznych - Kuba Porcari jest moim 25. szefem.

Przez te lata - wyjazdów i powrotów związałem się z Tarnowem emocjonalnie - zawsze powtarzam, że kocham moją żonę i Tarnów.

Czy Krysia jest tarnowianką?

- Rodowitą. Poznaliśmy się podczas mojego pierwszego pobytu tutaj i od tamtego czasu jesteśmy razem. Przenosiła się ze mną od teatru do teatru, jeżdżąc niemal po całej Polsce. Tarnowianinem jest też mój syn Marcin, a córka Kasia przyszła na świat w Poznaniu w czasie stanu wojennego, kiedy związany byłem z Teatrem Polskim pod dyrekcją Mikołaja Grabowskiego. Dziś już są dorośli - syn jest aktorem w Teatrze Śląskim w Katowicach, a córka skończyła zarządzanie nieruchomościami i mieszka w Dublinie.

Czy liczyłeś, ile w życiu zagrałeś ról?

- Tak, bo w związku z moim jubileuszem 40-lecia, dzięki uprzejmości dyrektorów Balawejdera i Porcariego, przygotowano dla mnie takie małe résumé. Co prawda, nie wszystkie role zostały gdzieś tam odnotowane, ale mogę powiedzieć, że było ich ok. 140 - 150. Nie potrafię natomiast policzyć z powodu wspomnianych wyjazdów, ile ich zagrałem w Tarnowie.

Które z nich napawają Cię szczególną dumą?

- Nigdy nie miałem wymarzonych ról jak wielu aktorów, szczególnie młodych, mających ambicje zagrać Hamleta czy Romea. Ale w związku z tym w pracy zawodowej nie towarzyszył mi stres, bo wiadomo przecież, że mijają lata i pewnych ról człowiek już nie zagra. Ja cieszyłem się z każdej, którą dostawałem - czy była mniejsza, czy większa.

Podobno bardzo dobrze spisałem się w "Śmierci Tarełkina" Aleksandra Kobylina w Zielonej Górze. Nieźle wyszła mi też tam rola Abelarda w "Abelardzie i Heloizie" - Kasia Radecka przygotowała inscenizację w średniowiecznej baszcie. Widzowie wchodzili po krętych schodach, później zamykało się taki trap

i byliśmy uwięzieni w gotyckich murach - atmosfera była niesamowita. Natomiast jeśli chodzi o tarnowskie role, miło wspominam współpracę z Lidką Holik-Gubernat w "Krzesłach" Ionesco w reżyserii Markiewicza. Z przedstawieniem byliśmy w paru miejscach w Polsce i wszędzie się bardzo podobało. Myślę, że to był świetny spektakl. Ciepłe wspomnienia mam też z ostatniej "roboty" z Edkiem Żentarą w "Przyjaznych duszach", wystawianych w Pałacu Młodzieży w czasie przebudowy budynku teatru. Byłem asystentem reżysera, a Tomek Piasecki robił scenografię. Jako dyrektor Edek był zajęty, więc scedował trochę obowiązków na nas. Graliśmy tam z Jolą Januszówną parę duchów.

Skoro robimy rachunek z 40 lat, to muszę spytać także o porażki.

- Nie chcę, byś sądziła, że jestem zarozumiały, ale aktorskich ciężkich porażek nie miałem, choć oczywiście zawsze mogłem coś zrobić lepiej. Natomiast, podobnie jak inni, uczestniczyłem w lepszych lub gorszych spektaklach. Zdarzyło mi się nawet - celowo nie przytaczam tytułu ani reżysera - zagrać w przedstawieniu, które od razu po premierze zeszło z afisza i to bynajmniej nie z powodów politycznych. Rzecz działa się poza Tarnowem końcem lat 70. Spektakl zainspirowany malarstwem Boscha był tak ponury i przygnębiający, że nikt nie chciał go oglądać, Judzie na premierze opuszczali widownię.

Pracując przez tyle lat, obserwowałeś w teatrze pewne zmiany...

- Jako młody aktor zetknąłem się jeszcze z kolegami należącymi do przedwojennej generacji. Panowała wówczas silna opozycja: młody aktor - stary aktor. My młodzi poczytywaliśmy sobie za zaszczyt, jak starszy kolega witał się z nami, podając rękę. Przedwojenni aktorzy mieli znakomity warsztat, byli bardzo zdyscyplinowani i stanowili kopalnię anegdot o dawnym światku artystycznym. W Olsztynie pracowałem z Romanem Szmarem czy Eugenią Śnieżko-Szafnaglową, żoną barona Szafnagla, u którego mieszkał po wojnie Jaracz. Pokazywała mi np. list Osterwy do niej. O przedwojennym Lwowie dużo opowiadał Jerzy Fitio, aktor dramatyczno-operetkowy. W Gorzowie poznałem Karolinę Salangę, która z kolei wspominała znajomość z samym Piłsudskim, zawartą w "Adrii" i kontynuowaną później - podobno dosiadała nawet słynnej Kasztanki. My młodzi przyglądaliśmy się im z otwartą buzią - lubili ze sobą grać na scenie, ale jak się pokłócili, to potrafili pół roku nie rozmawiać. Garderoby od konfliktów furczały do... bankietu po premierze. Wtedy wszyscy wypijali po kieliszku albo więcej i wszelkie animozje były zażegnane, a emocje rozładowane. Po to popremierowe bankiety wymyślono.

Dziś w teatrze panuje demokracja, bez względu na wiek mówimy sobie po imieniu. Nie ma też między aktorami takich awantur, a technika, komputery ułatwiły nam pracę. Kiedyś próby trwały nawet do godz. 3 nad ranem, bo jak ręcznie sterowane światło nie weszło w odpowiednim momencie, to całą scenę trzeba było powtarzać. Dziś prawie nie zmienia się dekoracji lub raz podczas przerwy. A ja pamiętam, jak grałem w "Przebudzeniu wiosny" Wedekinda, to zmian było sześć czy siedem. Zapadała ciemność, przerywnik muzyczny i Rozhin krzyczał: raz, dwa, trzy, cztery, światło! Kiedy robiło się jasno i zobaczył nogę lub inny "kawałek" technicznego na scenie, to "jechał" po dniówce. Za to dla publiczności to było spektakularne przeżycie - co chwilę nowy wystrój.

Przeżyłem też różne zawirowania polityczne w teatrze, rządy pierwszych sekretarzy i krzywdy wyrządzane znakomitym artystom, czasy, w których teatr był drugą amboną po kościele, a każda aluzja była wyłapywana przez widzów, wreszcie zmianę systemu. Mówię zawsze, że bez względu na okoliczności polityczne czy panujące stosunki społeczne teatr jest albo dobry, albo zły i nie ma niczego pośredniego. Jego siłą wcale nie są gwiazdy, tylko zespół ludzi, którzy potrafią ze sobą współpracować.

A jak prywatnie czuje się jubilat?

- Jestem szczęśliwy. Zawdzięczam dużo małżonce, która tyle lat ze mną wytrzymała, przeżyła wszystkie przeprowadzki. Lubię szperać w starych książkach, pracę w ogródku działkowym, coś tam czasami piszę do szuflady. W wolnym czasie wyjeżdżamy z Krysią w góry, mamy w Beskidzie Sądeckim ulubione miejsca do spacerów. Ostatnio spędziliśmy osiem tygodni w górach z naszymi wnukami, co było przeżyciem niesamowitym. Mamy czworo wnucząt - Nataszę i Nikole oraz Blankę i Tymka, są źródłem naszej radości. Ponadto mieszkają z nami trzy psy.

Czy inscenizacja "Zimorodka" na Małej Scenie to był Twój pomysł na jubileusz?

- Obyczajem jest, że jubilat gra w przedstawieniu, więc zgłosiłem swoje propozycje i przez dyrekcję zostały zaakceptowane, ale jakoś nie mogliśmy się na żadną zdecydować. Aż któregoś dnia Tomek Piasecki przyniósł mi tekst "Zimorodka", który bardzo mi się spodobał, bo jest to angielska klasyczna komedia, sztuka fajnie napisana, nie jakaś szalona farsa - coś w sam raz na jesienne i zimowe wieczory. Cenię sobie współpracę z Tomkiem i Dominiką Markuszewską, którą udało nam się pozyskać do naszego spektaklu. Mam nadzieję, że przedstawienie spodoba się naszym widzom. Serdecznie zapraszam!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji