Artykuły

Kroki troskliwe

"Jedna taka wiosna..., czyli mój Pan Tadeusz" w Teatrze Godziny Słowa Danuty Michałowskiej. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"budzę się/ z ustami pełnymi/piachu"

Tadeusz Różewicz

We wtorek wieczorem szła troskliwie. Niewiele miała do pokonania. Wszystkiego cztery metry, i tyle samo z powrotem. Szła tak, jakby dobrze i od dawna wiedziała, że stopy w każdej chwili mogą poczuć sypką miękkość i gwałtownie ruszyć pionowo w dół.

Jak się przez całe ogromne życie kulę ziemską obeszło sto razy, jak się "Pana Tadeusza" z pamięci gadało od dziecka i wszędzie, w Krakowie, w Polsce całej, w Londynie, w Szkocji, w Izraelu, i Bóg raczy wiedzieć, gdzie jeszcze, jak się było pokornym piechurem na ostatnich drogach stu trumien trupów mniej lub bardziej bliskich, więc finalną prostą zna się już świetnie, choć nie na wylot, bo piach wciąż jest tajemnicą, słowem, jeśli wielki czas przeszły dokonany był marszrutą bez wytchnienia - dziś nie da się iść inaczej. I to nie jest lękliwa ostrożność. To jest krucha mądrość.

Szła troskliwie. We wtorek, godzinę, może dwie godziny po zmierzchu, na Scenie im. Stanisława Wyspiańskiego krakowskiej PWST Danuta Michałowska mówiła fragmenty "Pana Tadeusza". Rzecz nosiła nostalgiczny tytuł "Jedna taka wiosna...". Sama Michałowska czas swego bycia na scenie zwie godziną słowa, po prostu. I tak po prostu - teatrem jednego aktora. Jednego? Tak, ale aktora bardzo jednego. I godziną słowa, które sobą jest - skrajnie mocno

W sukni koloru późnej wiśni, od kulis do stolika z niezapaloną świecą, szła długo, troskliwie, trzymając się powietrza. Jak gdyby ziemia była krą marcową, taflą z każdym krokiem cieńszą, intensywniej bezradną, mocniej bezsilną. A pod krą - sypka tajemnica, chyba bez dna.

Zanim zrobiła krok pierwszy, zanim wsunęła się w światła reflektorów, długo stała na krawędzi ciemności kulis i jasności sceny, tuż koło wysokiego zegara z martwym wahadłem. Czas milczał. I wtedy wyraźnie widać było, że suknia barwy późnej wiśni, jak wszystkie późne wiśnie nie ma blasku, jest matowa, niby pokryta czarną gazą. Autor "Jesieni patriarchy", nieogarniony kronikarz światów wolno stygnących, jak popioły idących na rozkurz, nieodwracalnie grzęznących w samotności, o której nikt nie raczy pamiętać, rzekłby, iż we wtorek wiśniowa suknia samotnej damy nie była już w stanie otrząsnąć się ze zmierzchu. Tak myślę.

Szła troskliwie, czyli mądrze. Szła tak troskliwie, że aż nie było słychać stóp. I tak też mówiła trzynastozgłoskowe frazy Adama Mickiewicza. Gdyby

nie cywilizacja, gdyby nie wszystkie te kable, prądy, niewidzialne mikrofony i membrany głośników skrytych za czarnym pluszem kotar, gdyby nie pan Tadek, pan Jurek albo inny Krzysiek, co w kabinie akustyków nad potencjometrami troskliwie się pochylał - pewnie nie byłoby słychać i słów damy. Bo Michałowska mówiła tak, jak szła. Szeptem.

Szept, krok, szept, krok, szept... Szept o wyższości charta nad chartem - Kusego nad Sokołem, albo Sokoła nad Kusym. Szept o Zosi, co białymi palcami karmiła ptactwo niesforne. Szept o doskonale w swej dojrzałości skomponowanej Telimenie, delikatnie okiem omiatającej owego młodzieńca, co przybył z krain dalekich...

W samym środku naszego jazgotu teatralno-wszelakiego (bój o Klatę, bój o Kleczewską, bój Starych z młodymi, bój młodych ze średnimi, mój niemy bój z anonimowym planktonem o nędze tekturowych metafor scenicznych, bój o prasę, bój o teczki, bój o radio grodu Kopernika, bój o to, o tamto, o owo, ryczący bój o wszystko), tak, w samym Środku tego napastliwego bełkotu nowoczesności - Michałowska. Doskonale nie nasz szept ze świata już dawno nie naszego.

Zawstydzająca to była godzina. Dla nas zawstydzająca. Nie, nic wielkiego się nie stało. Zwyczajnie, gdy zdarzyło się, że Michałowska na moment zgubiła słowo Mickiewicza, złamała rytm, zamieniła frazy, zwyczajnie zapomniała

- na widowni nie było nikogo, kto by mógł stać się nagłym, chwilowym suflerem. Tylko tyle się stało.

Kto dziś jeszcze czyta "Pana Tadeusza", a jeśli już, to z jakim zrozumieniem? Z pojęciem godnym hip-hopu, "skreczu" mentalnego czy też "didżejowego" miksowania. Kto dziś jeszcze umie na pamięć całą tę księgę, a jeśli nie całą to przynajmniej pięć, trzy, dwa fragmenty, no, niech będzie - jeden? Choć frazę, pół frazy, słowo? A przecinek? Jeż nie? Nikt się nie zgłasza? Pamięć martwa.

Krępujący nie nasz szept ze świata już na zawsze nie naszego. Słuchałem go, wsłuchiwałem się w tego troskliwie stąpającego po naszym świecie przybysza z obcej planety, słuchałem szeptu, w którym tkwiły wszelkie barwy, smaki, temperatury i zapachy, co je ongiś poeta w trzynastozgłoskowcu zaklął. Owszem, była to recytacja pełna zmęczenia, ciągłych przerw na oddech i przypominanie, potknięć i bezsilności, ale też z każdym nieuchronnym potknięciem narastała pewność, że nie wolno, akurat w naszej epoce napastliwie nowoczesnego jazgotu - pod żadnym pozorem nie wolno odwracać głowy.

Trzeba być twarz w twarz z niepowtarzalnym teatrem pięknej damy w wiśniowej sukni, co już nie jest w stanie otrząsnąć się ze zmierzchu. Trzeba przyjąć chwiejną recytację buczącą dźwiękami - stamtąd. Do końca trzeba śledzić kroki aktorki, która wie, że należy chodzić troskliwie i mówić szeptem, bo kra coraz cieńsza, a pod spodem - tylko cisza zupełna i piach bez końca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji