Artykuły

Karuzela z madonnami

Każda adaptacja sceniczna utworu innego gatunku ma to do siebie, że wywołuje kontrowersje i pozostawia uczucie niedosytu. Każda adaptacja - z konieczności - zubaża dzieło, które dało jej początek. A im cenniejszy był to utwór, tym więcej zastrzeżeń budzi jego przeróbka.

Powieść Magdaleny Samozwaniec "Maria i Magdalena" z pewnością nie jest dziełem genialnym. Jest to jednak wspaniała książka; ciekawa i zabawna lektura dla wszystkich bez względu na wiek, wykształcenie, zainteresowania... Powieść, choć nie ma formy pamiętnika, jest w zasadzie zbeletryzowaną biografią autorki i jej całej znakomitej rodziny - jest sagą rodu Kossaków. Tytułowe bohaterki to dwie córki znanego malarza Wojciecha Kossaka- Maria Pawlikowska- Jasnorzewska, znana poetką i dramatopisarka, i sama Magdalena Samozwaniec, która przeszła do naszej literatury jako utalentowana satyryczka. A że w losy obu sióstr Kossakówien wplotła się cała galeria wybitnych postaci tamtych czasów, stała się ta powieść niemal panoramą swej epoki. Napisana jest z dużą werwą i humorem, obfituje w przepyszne anegdoty, ale jej największą zaletą jest chyba właśnie ów autentyzm wspomnień.

W teatrze, który jest sztuką konwencji, autentyzm nie ma racji bytu. Zapewne miała tę świadomość autorka adaptacji Ewa Otwinowska, bo też uczyniła wszystko, aby odejść jak najdalej od formy powieści-pamiętnika. Zabieg najprostszy to ogromna kondensacja czasu. Czas biegnie tu w niewiarygodnie przyspieszonym tempie. W ciągu kilku sekund mijają lata, czasem dzieli je zaledwie pauza między jedną a drugą kwestią na scenie. Adaptatorka stosuje też retrospekcje - nakłada na siebie zdarzenia aktualne i dawne, a czasem także i przeczucie tych, które dopiero mają nastąpić. Tylko w finale powraca do oryginalnej wersji tekstu powieści - i jest to jedna z mocniejszych scen.

W efekcie owych zabiegów adaptacyjnych, których śladem poszła też konsekwentnie reżyserka Romana Próchnicka, powstał spektakl rozgrywany w szalonym, błyskawicznym tempie. Ma on w sobie coś z tej pasjonującej lektury powieści, którą czyta się jednym tchem. Ale ma też coś z chaosu i przypadkowości, sięgając czasem progu, poza którym przekaz staje się już nieczytelny. W sumie robi wrażenie katarynki lub też - żeby ładniej brzmiało - karuzeli i dwoma madonnami.

Z bogatej materii powieściowej teatr eksploatuje głownie wątek losów dwóch sióstr: ich dziecięce zabawy i fascynacji, ich twórczość, kolejne romanse i małżeństwa... Gdzieś tam przy okazji padają nazwiska Boya, Witkiewicza, Tuwima czy Słonimskiego; odzywają się dalekie odgłosy wojny, echa warszawskiego karnawału; dociera jakiś powiew atmosfery legendarnego Krakowa. Ale to wszystko za mało, aby odszukać klimat tamtych czasów. Trochę pomaga tu wprawdzie scenografia, pomyślana jako skrzyżowanie saloniku z "Kossakówki" ze starym lamusem (stare sprzęty, sztalugi, obrazy), tylko zupełnie nie wiem dlaczego w finale to wszystko zaczyna się tak łagodnie, sennie kołysać. Jeśli miał być to wicher historii, to powinien chyba zniszczyć cały ten światek.

Wybór tych a nie innych wątków powieści spowodował także, że w przedstawieniu znalazło się więcej momentów lirycznych, sentymentalnych nawet melodramatycznych, niż tak typowego dla powieści humoru. Niewiele scen wyreżyserowanych jest z tak "samozwańczym" poczuciem humoru, jak ów ryczący gdzieś zza sceny tatko Kossak, ślub Madzi, jej opowieść o przydługich spacerach z mężem czy taniec z księciem. Anna Wesołowska jest zresztą w tych sytuacjach naprawdę zabawna. Zdradza duży temperament, poczucie humoru, swobodę... nawet jeżdżąc na wrotkach. Jakże pięknie czyta smakowite kawałki powieści "Na ustach grzechu". Chwilami jednak jakby zapominała o swej bujnej naturze, nie znajdując niestety dla niej stosownego ekwiwalentu.

Nieco trudniejsze zadanie otrzymała Bożena Remelska czyli eteryczna, rozpoetyzowana, bardzo romansowa Maria. Postać trochę wymyślona sama przez siebie lub też - wracając do genezy powieści taka, jak ją widziała siostra. Wymyślona, jak Rachela w "Weselu". Od początku jakby świadoma swego tragicznego losu, goniąca rozpaczliwie za szczęściem. Wszystkie swe tęsknoty, niepokoje, przeczucia wpisująca w wiersze. Remelska czuje poezję Pawlikowskiej. Tworzy bardzo konsekwentnie poprowadzoną rolę, choć może właśnie dlatego trochę monotonną. Odniosłam też wrażenie, że reżyserka tak starannie przygotowująca rolę Magdaleny, znacznie mniej pracy poświeciła Marii.

Aby postawić kropkę nad "i" - podobała mi się i Maria i Magdalena, ale tak naprawdę oczarował mnie ten nieustannie krążący nad dwoma siostrami duch tatki Kossaka. Podobna nie mogła mu się oprzeć żadna kobieta. A zachęcając wszystkich do obejrzenia tego spektaklu, polecam gorąco - tym, którzy jeszcze tego nie uczynili - przede wszystkim lekturę powieści "Maria i Magdalena".

PS. Niedostatki humoru zrekompensowała mi tym razem w teatrze miła pani bileterka, która tuż przed spektaklem oznajmiła mi: "Polecono mi przekazać, aby pani usiadła w ostatnim rzędzie". Po czym okazało się, że w sali im. W Bogusławskiego, gdzie wystawiano "Marię i Magdalenę" stoją aż... trzy rzędy krzeseł. Niektórzy twierdzą, że aktorów deprymuje widok recenzentów w pierwszych rzędach widowni. Sądzę jednak, że bardziej winien ich denerwować widok pustych krzeseł, dość częsty w teatrze. Ja tam wolę zobaczyć moją gazetę w rękach największego wroga niż w koszu na śmieci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji