Wallenstein i my
KRZYSZTOF BABICKI, wystawiając w poniedziałkowym teatrze telewizyjnym "Wallensteina" Fryderyka Schillera, dokonał dużego wyczynu. Skondensować tak ogromny utwór dramatyczny nie jest łatwo. A przykuć uwagę telewizyjnego widza przez trzy godziny - jeszcze trudniej. Babickiemu jedno i drugie się udało. Powstała bardzo zwarta wewnętrznie całość, nie nużąca mimo swoich niecodziennych, w przypadku teatru telewizyjnego, rozmiarów.
Owo skondensowanie Schillera wydatnie uświadomiło nam raz jeszcze jak bardzo romantycy byli zaczadzeni Szekspirem. Nie tylko nasz Słowacki, z którego swego czasu podśmiewała się nawet Helena Modrzejewska, pisząc że naczytał się za dużo Szekspira. Pójście przez reżysera tropem szekspirowskim umożliwiło mu przedarcie się przez cały historyzm dramatu i wydobycie problematyki uniwersalnej. I tu jest ciekawe, jak wielki wywarła wpływ na niemieckiego romantyka refleksyjność mistrza ze Stratfordu. Z tym że zaduma nad losem człowieka wiodła Szekspira w metafizykę. U Schillera w "Wallensteinie" jest zamyśleniem nad zmiennością kolein losu. Tak chwila zatrzymania nad sensami ludzkiego istnienia pośród gwałtownych scenicznych wydarzeń, to najgłębsza nauka, jaką z dzieła Szekspira wyciągnął Schiller.
Przedstawienie na szczęście nie było żywcem przeniesione na ekran ze sceny Teatru Wybrzeże w Gdańsku, gdzie się odbyła jego premiera. Fatalnie wypadają tego rodzaju działania. Razi zazwyczaj sztuczność. Bowiem to, co jest prawdziwe w teatrze, na ogół nie wypada autentycznie w telewizji. Widowisko więc zostało jakby wyreżyserowane od nowa, wzbogacone wyjściami na zewnątrz zamkniętych przestrzeni, a także pełnym wykorzystaniem możliwości kamer telewizyjnych, w postaci np. bardzo dobrych zbliżeń twarzy aktorów w ważnych momentach. Co więcej adaptowany został do potrzeb telewizyjnych - co było zapewne trudniejsze - sam sposób gry aktorskiej. W teatrze aktor musi grać o wiele bardziej wyraziście, żeby przebić się, z tym co ma do powiedzenia i do wyrażenia, przez przestrzeń dzielącą go od widza. W telewizji odbiorca zagląda mu w oczy - dzięki wynalazkowi kamery. Gra musi więc być powściągliwa, jak w filmie. Na szczęście Babickiemu i jego aktorom udało się tej przemiany dokonać.
Samodzielność myślowa Babickiego polegała na tym, że potrafił na schillerowski dramat historyczny spojrzeć oczami człowieka współczesnego, zaakcentować to co jest naszemu doświadczeniu bliskie. Dlatego w "Wallensteinie", widzianym przez Babickiego, jest tak ważna sprawa wyrastania wasala ponad władcę. Pamiętamy przecież doskonale, jak w dwudziestowiecznych totalizmach krwawo przebiegały tego typu rozgrywki. A jeszcze bardziej rozdarcia wewnętrzne powodowane przez sprzeczność dwóch lojalności - wobec zwierzchnika i wobec państwa, władcy. Niemożność zachowania przez człowieka uwikłanego w takie zderzenie czystych rąk i uczciwości. W tej sytuacji wybór każdej ze stron niszczy wewnętrznie. Jakże dobrze nasze czasy znają to rozdarcie - czy być lojalnym wobec szefa czy wobec sprawy, racji merytorycznych. No i kwestia wykonawców wyroków - ludzie od mniej lub bardziej "mokrej" roboty po wykonaniu dzieła są zawsze niszczeni jako niewygodni, i zakłócający spokój sumienia, świadkowie.
Owo położenie nacisku nie na historyzm, lecz na uniwersalność sprawiło, że nastąpiło przemieszczenie akcentów w rolach aktorskich. Na czoło wysunął się nie bohater tytułowy i jego dramat, grany przekonująco przez Stanisława Michalskiego. Z tym że aktorowi przeszkadzał pewien, wydawałoby się, drobiazg - zła charakteryzacja, przeniesiona widocznie, żywcem z teatru. Owe sterczące wąsy podczas zbliżeń niszczyły wysiłek aktora.
Ważniejsi byli ci, którzy zostali poddani dramatowi wyboru dwóch sprzecznych z sobą lojalnością których sytuacja skazała na pokrętność działania i myśli. Tu wspaniale wypadło zderzenie chłodu, przenikliwości zagranego przez Henryka Bistę ze spontanicznością, ludzkim ciepłem Jarosława Tyrańskiego. Tu swoje wielkie epizody miał wreszcie Krzysztof Gordon, pokazujący cały dramat człowieka przechodzącego od jednej lojalności do drugiej, pokrętność motywacji tego typu wyborów, a wreszcie bezradność człowieka wobec mechaniki zdarzeń sytuacji krańcowych. Z pań doskonale wypadła Halina Winiarska, grając we wspaniałym stylu uwikłanie kobiety w żądzę władzy i miłości.
Nie oznacza to, że przedstawienie nie miało swoich cieni. Skoro jesteśmy przy aktorstwie. Jeszcze raz okazało się, że do telewizji trzeba mieć jednak określone warunki, między innymi fotogeniczność. To, co ujdzie na dalekim planie teatralnym, w telewizyjnych zbliżeniach wypada fatalnie.
Jeszcze jedna sprawa. Wiadomo, że czasy są trudne, a w teatrze cierpią na tym zwłaszcza kostiumy. Rozumiem też, że Babicki chciał zaakcentować ponadczasowość dramatu. Kostiumy były jednak rażące. Jakby pani scenograf sięgnęła do najgłębszych zakamarków teatralnego magazynu i wybierała z zamkniętymi oczami jak leci - od współczesnej kurtki wojskowej do stylowego kostiumu. Zwłaszcza stroje pań były żenujące, ubieranie bohaterki w jakąś bluzkę z podrzędnego butiku nie było dobrym pomysłem. Reżysera zaś obciąża dążenie do efekciarstwa w jednej scenie. Nie należało rozmowy - bardzo dobrej zresztą - między ojcem i synem Piccolominimi rozgrywać wśród połci mięsa. To w okresie trudności żywnościowych wywołuje niezdrowe emocje i skojarzenia. A najbiedniejsze było to małe zwierzątko.