Artykuły

Wallenstein - wydarzenie...

A więc, stało się. Wczoraj w Te­atrze "Wybrzeże" odbyła się premiera "Wallensteina" Fried­richa Schillera; polska prapremiera całej trylogii. Już od momentu, kie­dy Teatr ,,Wybrzeże" ogłosił, że umieszcza trylogię Schillera w swo­ich planach repertuarowych, wśród ludzi mniej lub bardziej związanych z teatrem zaczęło się prognozowanie co też z tego wyniknie. Przede wszy­stkim, martwiono się tym jak pu­bliczność przetrzyma "taaką kobyłę". Spieszę rozwiać wszelkie wątpliwości - publiczność wytrzymała. Chociaż.... trzeba oczywiście brać poprawkę na specyfikę owej, premierowej publiczności, dla której równie ważne jak sam spektakl, jest też i to, kto z wielkich tego światka znalazł się na widowni, a kogo zabrakło. No i przecież nie wypada przed oczyma całej ,,śmietanki" opuszczać krzeseł przed końcem. Ale nawet ta, z re­guły dość sztywna publiczność, nie da rady ukryć znużenia, gdy ze sce­ny wieje nudą, gdy aktorzy grają źle. Objawy lekkiego zniecierpliwie­nia odnotowałam pod koniec pierwszej części trylogii. Z każdą następną było lepiej. Po zakończeniu - nie­wymuszone, najwyraźniej gorące oklaski. O publiczność nie ma się więc chyba co martwić. Inne wątpliwości, jakie udało się słyszeć tu i ówdzie dotyczyły tego kto, za ile i kim kto zrobi. Wyreżyserował Krzysztof Babicki i do niego jeszcze wrócę. Nie wiem ile spektakl kosztował, ale scenografia Anny Rachel była bardzo prosta, niemal surowa i znakomicie czytelna; rekwizytów przy tej wielkiej sztuce tyle, że można by liczyć na palcach, co zresztą bardzo, moim zdaniem, wy­szło przedstawieniu na dobre. Kostiumy, niektóre wręcz wysmakowane (np. Wallensteina, obu Piccolominich), tylko wystylizowane na epokę i to dosyć swobodnie, warte są sa­me w sobie dużych braw. Okazało się również, że ten teatr ma niezły, równy zespół, w którym jest moż­liwość obsadzenia takiej liczby ról jak w "Wallensteinie", począwszy od wielkich, na epizodach skończywszy. Tyle tytułem rozwiania wątpliwości. Friedrich Schiller zaczął pisać swoje trzy sztuki o księciu Wallensteinie mając 37 lat, będąc u szczytu

swoich możliwości twórczych. Nie­którzy historycy literatury twierdzi­li, że po tej trylogii która "jest szczytem doskonałości w dramacie nowo­żytnym" (Stanisław Tarnowski), już żadnego dramatu lepszego od tego nie napisał. Sam Schiller, pracując pełne trzy lata nad tym dziełem, stwierdził w końcu: "wykroczyłem poza samego siebie" i "mam takie uczucie jak gdyby było już absolutnie niemożliwe, żebym jeszcze mógł coś stworzyć". Stworzył rzecz piękną, barwną, pulsującą życiem. Dramat polityczny osadzony w realiach wojny trzydziestoletniej, w którym tragedie XVII-wiecznych postaci nie zdezaktualizowały się, wciąż budzą emocje i dają się interpretować najzupełniej współcześnie. Ambicje, choroba wła­dzy, obowiązek wobec państwa, zdrada, podstęp, zbrodnia, fałszywe przyjaźnie, manipulowanie oddanymi sobie ludźmi, wierność, różne odmiany miłości - czyż to nie dość jak na trzy nawet, ale zwartą całością będące, dramaty i czy to może nie kusić reżysera? Kusić musi, choć trylogia historyczna Schillera nigdy do­tąd na polskich scenach w całości nie została zagrana. Teatr "Wybrze­że" jest pierwszy. To budujące, praw da? I jakie wspaniałe alibi, jeśliby przedsięwzięcie okazało się niewypałem.

Ale... Nie jest to niewypał. Babicki udowodnił, że można trylogię zagrać w ciągu jednego wieczoru, nie nużąc. Stworzył spektakl, który jest zwartą całością, trzymający w napięciu (może poza końcowymi scenami części pierwszej). Uwagę skupił przede wszystkim na współczesnym lub jak kto woli, ponadczasowym wymiarze dramatu (co zresztą podkreśla swobodna stylizacja kostiumu i bardzo współczesna gra aktorów, wyraźnie dystansujących się od epoki). I tak postacie Wallensteina, Butlera, Octavia Piccolominiego i innych ob­jawiły nam się jako ludzie z krwi i koście ba, prawie jak nasi współ­cześni, których znamy i podziwiamy lub... nie.

Znakomitą tytułową postać stwo­rzył Stanisław Michalski - bystry i przebiegły, umiejący zjednywać sobie ludzi, ale owładnięty szaleń­stwem wielkości wódz, w końcu osa­czony, samotny człowiek. Niektóre sceny, jak np. ta, w której czule głaszcze po głowie młodego Maksa Piccolominiego, jednocześnie grożąc mu, należą do prawdziwych perełek tego przedstawienia. Wspaniale se­kundują mu Krzysztof Gordon w roli Butlera, Stanisław Dąbrowski (Gor­don). Nierówne są natomiast role Ewy Kasprzyk (Tekla) i Haliny Wi­niarskiej (hrabina Terzky). Winiar­ska - pierwszorzędna aktorka - tę postać, jak na mój gust, zbytnio przerysowuje. Za dużo w jej gestach gwałtowności, tupania nogami, wul­garyzmu, nawet jak na kobietę twardą, stanowczą, przebiegłą, którą kre­uje.

Zawiódł mnie także i tak nie scho­dzący nigdy poniżej pewnego pozio­mu Henryk Bista. Bardzo "niedzisiejszy", romantyczny w tej współczesnej sztuce jest Jarosław Tyrański (Max), jak gdyby stojący w opozy­cji do całej sztuki, naiwny i wzru­szający, choć jeszcze trochę "suro­wy", przez co zresztą nie mniej prze­konywający. Niedobrze natomiast, moim zdaniem, są ustawione dwie duże, ważne dla całego dramatu role: Illo (Jerzy Łapiński) i hrabia Terzky (Jerzy Kiszkis). Obaj (dobrzy prze­cież aktorzy) stworzyli tu parę śmiesznych figur, ni to błaznów, ni to wesołków, którzy wszystko robią jak w przedstawieniu wędrownej trupy ku uciesze gawiedzi.

I jeszcze jedno zastrzeżenie, które przypisuję reżyserowi - za dużo, jak na tak czystą, jednorodną całość, jest w tej sztuce gwałtownych ges­tów; tarzania się po deskach sceny, miotania płaszczami, przytupywania, a "tańce", które wykonują aktorzy przy zmianie rekwizytów, po prostu śmieszą. Ale... nie zmienia to w ni­czym faktu, że ta premiera Teatru "Wybrzeże" jest niezaprzeczalnym sukcesem i kto wie, czy nie stanie się wydarzeniem sezonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji