Artykuły

Codzienność małych scen (fragm.)

"Korsarz" Josepha Conrada "w Atelier Teatru Ateneum i "U mety" Karola Huberta Rostworowskiego w Sali Prób Teatru Dramatycznego - dwa zupełnie różne spektakle, które łączy jedynie fakt, że zostały wystawione na małych scenach re­nomowanych teatrów.

Tych niewielkich scenek namno­żyło się ostatnio w Warszawie. I nic dziwnego. Teatr wyraźnie ucieka od wielkiej pudełkowej sceny, pragnie zatrzeć granicę między widzem a aktorem, pokazać tego ostatniego w sposób taki, w jaki ogląda go widz telewizyjny (a więc dzisiaj już każdy z nas), to znaczy w wielkim zbliże­niu, w warunkach prawie intym­nych, o kilka zaledwie metrów od publiczności. Tu można dostrzec każdy gest aktora, delikatną mimikę twarzy, usłyszeć naturalny, a nie tzw. teatralny szept. I wcale nie są potrzebne lornetki, bo widać wszys­tko jak na dłoni czy - chciałoby się rzec - telewizyjnym ekranie.

Teatr ma jednak oczywistą prze­wagę nad telewizją: operuje akto­rem żywym, który tu i teraz, w obec­ności garstki widzów i tylko dla nich odgrywa swoją rolę. Widowisko te­atralne jest w pewnym sensie nie­powtarzalne - kolejne spektakle są podobne, ale nie identyczne. Warunki małych scen stawiają przed aktorami szczególnie wyso­kie wymagania. Surowa, ograniczo­na zazwyczaj do minimum sceno­grafia, sygnalizująca jedynie cha­rakter wnętrza; granie nie do wi­dzów, ale wśród widzów i to często bez schodzenia za kulisy przez cały czas trwania spektaklu - zmuszają do gry sugestywnej i wykorzystują­cej całą gamę środków aktorskich. Aktor musi ujawnić wszystkie moż­liwości swego kunsztu, zdobyć się na wielką ekspresję, to znów wydo­być subtelności psychologiczne bohatera. Bez wątpienia jedynie dojrzały i posiadający bogaty war­sztat aktor sprawdza się na takiej scenie. Obok doskonałego aktorstwa ce­chą wyróżniającą małe sceny powi­nien być - jak sądzę - specjalny repertuar. Może bardziej literacki niż teatralny, trochę trudniejszy (choć przecież teatry warszawskie w ogóle nie unikają trudnego dra­matu), nasycony refleksją filozofi­czną czy moralną. Albo rozrywkowy - podszyty farsą czy kabaretem. Al­bo po prostu inny niż ten grany na scenie głównej. W pewnej mierze spełniają powy­ższe postulaty obydwa wspomnia­ne na początku spektakle.

"U mety" Rostworowskiego, trzeci człon trylogii, na którą skła­dały się poza tym "Niespodzianka" i "Przeprowadzka", dramat napisa­ny w 1932 roku i zdradzający ambi­cje dokonania analizy społeczeńs­twa mieszczańskiego zestarzał się na tyle. że nie sposób go wystawić z pełnią powagi w żadnym teatrze dramatycznym. Ludwik Ren* za­proponował zatem ujęcie całości w ironiczny nawias. Wykorzystał di­daskalia ze sztuki, śmieszące dziś prawie jak styl "Trędowatej", wpro­wadził postać Aranżera (Witold Skaruch), który je odczytuje i już swą obecnością podkreśla dystans reżysera do tekstu, dodał kilka pio­senek z wodewilu "Królowa przedmieścia" wreszcie wyeksponował charakterystyczną intrygę dramatu i momenty komiczne.

Ze zderzenia komentarza autor­skiego i samej akcji, jak również w wyniku parodystycznego przery­sowania bohaterów powstała miast tragedii - śmieszna farsa. W spekta­klu zagrało wielu świetnych akto­rów, stworzyli kreacje dobrze osa­dzone w klimacie sztuki. Wyróżnić szczególnie chciałbym Zygmunta Kęstowicza (Cimkiewicz), który swoją wielowymiarową rolą znacz­nie przekroczył ramy farsy i nie zmieścił się w pewnym sensie w koncepcji reżysera. Wyszło to jednak całości na dobre - przypom­niało bowiem jedyną chyba wartość obyczajowych sztuk Rostworow­skiego, która ocalała wobec nisz­czącego działania czasu, a miano­wicie wiele interesująco nakreślo­nych osobowości ludzkich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji