Artykuły

U jakiej mety?

Rostworowski znowu w Warszawie. "U mety" w Teatrze Drama­tycznym, w reżyserii Ludwika René. Pisarz niesłusznie zapomniany, a teraz przywrócony życiu? Albo może wyrównanie niesprawiedli­wości, takie jak premiery Nowaczyńskiego na scenach Polski Ludowej?

Nic z tych rzeczy. O Rostworowskim nie zapomniano i sztuki jego próbowano wznawiać. Były to klęski artystyczne. A w Teatrze Dramatycznym sukces, i to niemały. Jak to możliwe?

Trzeba powiedzieć otwarcie: świątek mieszczańskiego Krakowa - okrzykiwany przez wielu następcą Wyspiańskiego i najwybitniej­szym dramatopisarzem dwudziestolecia (nawet Boy nie oparł się tej fali) - Karol Hubert Rostworowski bywał tęgim grafomanem. Przy wybornym wyczuciu sceny - zdarzają się, chociaż rzadko, takie paradoksalne połączenia. Z takiego przecież związku powstają legiony sztuk, które brylują w jednym sezonie, by już nigdy więcej na sceny nie powrócić.

Nieszczęściem autora "Strasznych dzieci" był jego kuzyn, F. Xawery Pusłowski, którego pisarz nazywał "bratem". Ten ci był osobistym wrogiem Żeromskiego, obskurantem i dewotem. Rostwo­rowski szedł w jego ślady. Od "Judasza" do "Antychrysta" to był smutny czarny marsz na dno reakcjonizmu i bigoterii autora "Czer­wonego marsza" (swej najlepszej sztuki).

W Krakowie był wielbiony do końca. Byłem świadkiem tej adoracji, niepojętej dla młodego pokolenia. Premierę "U mety", jednej z późnych sztuk mistrza, napisanej w 1931 roku, też obcho­dzono jak święto teatralne. Chociaż w tym niedobranym związku melodramatu z farsą, mniejszej nieznajomości świata z grubymi efektami, w tym stworze dość pokracznym, trudno było dopatrzeć się sensów i głębokiej moralistyki.

Cóż więc miał z taką sztuką zrobić współczesny reżyser i czym go zafrapowała? Biorąc się do "opracowania dramaturgicznego" "U mety" musiał René spostrzec od razu, że można ją pokazać tylko jako pastisz i że wtedy może ona nabrać swoistych wartości, nawet poznawczych. Rzecz dla smakoszów. Którą jeśli ktoś przyjmie serio - będzie tym zabawniej. Podobnie postąpili Janusz Warmiński i Jerzy Wróblewski, inscenizując "Skoro go nie ma" Peipera - i wygrali. Peiper i Rostworowski. Peiper był o kilkanaście lat młodszy, ale obaj królowali jednocześnie w międzywojennym Kra­kowie. Rostworowski w salonie, Peiper w kawiarni. Byli sobie obcy i różni. Dziś losy ich sztuk o tematyce im współczesnej upodobniają się do siebie. Można je grać tylko przeciw nim, przeciw temu, co uważały za swą mądrość i przenikliwość.

Dystans, parodia były wobec "U mety" zabiegiem koniecznym. Gdyby tę sztukę zagrać na poważnie, serio, krzywda by spotkała szanowanego pisarza, śmiech musiałby powstać nielitościwy z jego zgrywania się na populizm i robotniczą krzepę, z okropnej tragedii losu Franka Szywały, z niegodziwej panny Ludy, także z silenia się autora na dowcip w obrazie uczty weselnej Szywały z Cimkówną, którzy dochrapali się "Szywalskiego" i "Cimkiewiczówny", a po­winni byli wiedzieć gdzie ich miejsce. Ech, życie, życie...

Parodystyczny nawias Renégo funkcjonuje precyzyjnie. Budzi śmiech, ale jakby życzliwy dla autora sztuki: że tak potrafił z przymrużeniami i mruganiem, choć zdawałoby się, że nic nie rozumiał. Irena Burkę jako scenograf wyczuła także swe zadanie, zwłaszcza obskurny pokój w hotelu II kategorii z lat 20-tych jest jak ze starej fotografii. Natomiast panna Luda nie dorosła wówczas do Witkace­go. To pomyłka w adresie. Takich potknięć obyczajowych jest więcej: ów kanonik - sybaryta, wąchający tabakę: albo c.k. emeryci w kawiarni Noworolskiego, spóźnieni co najmniej o ćwierćwiecze... Zbędne też były wstawki z "Królowej przedmieścia": to zupełnie inna dzielnica. Ale te dodatki czy anachronizmy nie naruszyły na szczęście parodystyczno-stylowej całości, w której doskonałe miejsce znalazł też Aranżer, z powagą uczonego objaśniający akcję (przy pomocy didaskaliów Rostworowskiego) - komentator lojalny wobec autora, usuwający też najbardziej rażące jego gafy (np. epilog). Styl przed­stawienia świetnie też wyczuli aktorzy - duże brawa dla Danuty Szaflarskiej i Mirosławy Krajewskiej, dla Stanisława Gawlika i in­nych. Krzysztof Orzechowski udatnie odstawiał cierpiętnika Franci­szka, nie mógł inaczej zagrać tej humorystycznej postaci. A gratula­cje składam Zygmuntowi Kęstowiczowi, który zwycięsko wybrnął z pułapek i podchwytów pokrętnej roli Cimkiewicza.

Ucztę weselną potraktował René trochę jak cytat z "Pluskwy" Majakowskiego. To dowcip do kwadratu. A ogólne wrażenie z wie­czoru? Szkoda, że Rostworowskiego inne sztuki mniej się nadają do pastiszu niż "U mety": byłoby o jednego wziętego dramatopisarza z dwudziestolecia więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji