Artykuły

W lecie o teatrze

W lecie o teatrze? - zdziwić by się mógł ktoś bardzo tradycyjny, uważający lato za sezon ogórkowy... a więc bez teatru. A jako temat letni - byłby wciąż aktualny stary, poczciwy wąż morski. I rzeczywiście, stali i przyjezdni mieszkańcy Trójmia­sta ostatnio - aż do tego lata - pozbawieni byli tea­tru. Pozwoliłam sobie swego czasu ("Szkoda, że nie do teatru..." "Głos W." 19, 20 VIII 1978 r.) zwrócić uwagę na to niedopatrzenie i na pustką stojące w lip­cu sale teatralne Trójmiasta. I wreszcie - tego lata, w lipcu prawdziwy festiwal teatralny. Ciekawa dla publiczności, a sadzę, że dla aktorów miejscowych także, konfrontacja z teatrami warszawskimi. Zaproszono trzy: Teatr Dramatyczny (jedno przedstawienie), Teatr Powszechny (dwa przed­stawienia), Teatr "Kwadrat" (pięć przedstawień!).

Nie pomylę się chyba, je­śli stwierdzę, że magnesem dla publiczności byli przede wszystkim - aktorzy. W "Kubusiu fataliście" Teatru Dra­matycznego według scenariu­sza i w reżyserii Witolda Za­torskiego byli to: Mirosława Krajewska, Magdalena Za­wadzka. Zbigniew Zapasie­wicz, Marek Bargiełowski, Wiesław Gołas, Marek Kon­drat, Mieczysław Voit. Sukces tego przedstawienia, któ­re zresztą zagrane zostało po raz dwusetny właśnie na gdańskiej scenie, był bezprzy­kładny.

Ci, którzy często bezskutecznie szturmowali kasy, czynili to w głównej mierze dla Zapasiewicza. Można by złośli­wie powiedzieć, że nie jest to popularność na miarę Perepeczki, czy chociażby Olbrych­skiego, jednak w pewnych kręgach aktor ten jest nieomal idolem. Tę popularność zbudował film. I on narzuca obraz ko­goś, kogo na ekranie rozpo­znajemy po prostu jako Zapasiewicza. Jako umownie mówiąc "docenta z Zanussiego" - oczywiście postać nam współczesną, złą lub dobrą ale na pewno intelektualistę. Kreacjom filmowym Zapasiewicza nic na pewno zarzucić nie było można, a jednak są­dzę, że te twórcze przecież role w sumie budowały sztancę. Dlatego zaskoczeniem sta­ła się postać stworzona w "Szpitalu Przemienienia" Że­browskiego: wiarygodne uka­zanie pozornie zaskakującej twarzy bohatera. I wierzymy na­tychmiast w godność, tam gdzie spodziewaliśmy się podłości. W "Kubusiu fataliście" ujawnia nieoczekiwanie nowe zupełnie zalety swego aktor­stwa: łączące się przede wszy­stkim z ogromną vis comica. Możemy tu przede wszystkim mówić o dowcipie z jakim traktuje Zapasiewicz zadanie ukazania wszystkich - szel­mostw Kubusia. Ironia Dide­rota znajduje znakomity wy­raz dzięki dystansowi jaki ujawnia aktor wobec samego siebie. Nie waha się przede wszystkim, aby nas śmieszyć - i gra zarówno Kubusia udającego nieporadność, jak i czasem, nieomal zacukanego przygłupka (tak, ten intelek­tualista sceny!). To perfekcjonistyczne przed stawienie pozwala - raz jesz­cze - mniemać jak najlepiej o aktorstwie polskim; o jego możliwościach twórczych, umiejętnościach zawodowych, sprawności fizycznej w koń­cu. Zatorski wymyślił sposób, żeby przekazać na scenie uroki dygresyjnej narracji Di­derota. Oto na scenie zjawia się trupa aktorów. Będą oni sobie - i nam - opowiadali o przygodach Kubusia; prze­rywając sobie, robiąc dygre­sje, wcielając się w dziesiąt­ki postaci, bezustannie zmie­niając osobowość. Wymaga to lekkości, precyzji, umiejętnoś­ci błyskawicznego przeista­czania się, umiejętności gry zespołowej. Konstatując te wszystkie umiejętności, trzeba też od­dać sprawiedliwość reszcie gwiazd. Nie pomylę się chy­ba, jeśli powiem, że zwłasz­cza Mirosława Krajewska podbiła serca publiczności (godzi się przypomnieć, że nie po raz pierwszy występuje ona gościnnie na gdańskiej scenie). Grała jak w transie - widzieliśmy oberżystkę wcielającą się w wielką da­mę, powrót do poprzedniej postaci... Lepiej jeszcze; prze­nikanie się tych dwóch ról: życiowej roli oberżystki i wy­imaginowanej - wielkiej da­my. Oto ślad intonacji pani Małgosi w kwestiach damy, oto sztucznie pańskie gesty - kiedy się jest już oberżystką... Wszystko to zagrane brawu­rowo, w tempie, które zdawa­ło się narastać. Te uwagi odnoszą się do przedstawienia, jakie ogląda­łam 1 lipca. Zastrzeżenie to jest konieczne, podobno bo­wiem w późniejszych przed­stawieniach aktorzy korzy­stali w dość znacznym stop­niu z prawa do improwizacji. Ci, którzy mówią, że każde przedstawienie jest zupełnie inne mają niewątpliwie rację. Bezpieczniej więc wierzyć te­mu, co się samemu widziało. Nawet jeśli ktoś zechce od­czytać smutek zakończenia i ironię zaaranżowanego na scenie przez Marka Bargiełowskiego, jakby na pociechę widowni, jawnie umownego szczęśliwego rozwiązania - pozostanie przecież "Kubuś fatalista" przykładem tego, co uważamy w teatrze za godzi­wą rozrywkę. Przykładem poziomu, jaki można w tym gatunku osiągnąć. Teatr, który uczy i bawi.. To hasło dawne i dawno nie­modne. Może dlatego, że zbyt proste. I zbyt trudne do zre­alizowania.

Dobrze się stało, że BART,który zaprosił spektakle tea­tralne, pozwolił nam zobaczyć także dwa przedstawienia se­rio - zanim jeszcze rzuciliś­my się na przedstawienia Te­atru "Kwadrat". Oba Teatru Powszechnego - "Rozmowy z katem" i "Lot nad kukuł­czym gniazdem".

"Rozmowy z katem", we­dług książki Kazimierza Moczarskiego pod tym samym tytułem (układ tekstu Zyg­munt Hübner,reżyseria An­drzej Wajda, scenografia Al­lan Starski, współpraca Wiesława Starska), to przykład urzeczywistnienia ideału: po­stulatów teatru zaangażowa­nego, obywatelskiego, który by mówił o sprawach Pola­ków. W tym wypadku to wszystko zrealizowane jest w mistrzowskiej formie artysty­cznej. Przy czym forma jest jak gdyby służebna wobec treści i z niej wynika. Mamy tu przykład rozbicia, w spo­sób genialnie prosty, prze­szkadzającej wielu, tradycyj­nej struktury sceny pudełko­wej, zakładającej milczącą i w pewien sposób bierną obec­ność widzów wobec zdają­cych się ich nie dostrzegać aktorów. Wykorzystano wywiad przeprowadzony w "Odrze" przez Mieczysława Orskiego z Kazimierzem Moczarskim. Służy to zarówno wprowadzeniu w temat, jak i bezpośredniemu zaangażowa­niu widza. Kwestie pytań wy­wiadu padają spomiędzy nas, z różnych stron sali; jesteśmy publicznością z wieczoru autorskiego Kazimierza Moczarskiego. Na scenie w tej roli Zygmunt Hübner. W pla­nie metaforycznym jesteśmy świadkami historii - przed­stawianych nam bolesnych wydarzeń naszej historii naj­nowszej, zogniskowanych w niezwykłych, autentycznych losach jednego człowieka. Za chwilę oglądamy, przed­stawione nam w celi, za siat­ką wydarzenia sceniczne składające się właśnie na rozmo­wy z katem. W krótkich sce­nach, nieraz ukazujących się niby migawki - zdających się wykorzystywać filmowy montaż, bez zbędnego pusto­słowia przekazuje reżyser tę szczególną sytuację. Przedstawienie w wykona­niu Zygmunta Hübnera, Ka­zimierza Kaczora, Stanisława Zaczyka jest popisem gry, który... nie ma w sobie nic z popisu, gdzie wszystko służy sprawie. Zamknięci na małej przestrzeni, każdym mikro-odruchem budują charakter stosunków łączących postacie. Mamy wrażenie prawdy, w znaczeniu wykraczającym po­za komplementy teatralnej poprzez moralną zgrozę Moczarskiego, aż po proste od­ruchy reakcji fizycznych, kie­dy to puszący się w ciasnej celi Stroop (Stanisław Zaczyk) zdaje się budzić w nim fizyczną odrazą, po prostu mu przeszkadzać. Kreacja Stanisława Zaczy­ka jest przykładem unikania rozwiązań łatwych. Aktor nie gra potwora, a przecież ten człowiek budzi grozą. Oto maska buty - i głupoty. Pewności siebie wynikającej ty­leż z zadufania, co ślepego posłuszeństwa. I chwila szczerości, kiedy musi przyznać, że siebie nie miał odwagi zabić. Oglądamy cechy zaskakujące - witalność, odruchy do­brych manier, sentymentalizm, łakomstwo. Splot cech sprzecznych - jaki odnaj­dziemy w każdym człowieku. Bo też oglądamy postać, nie papierowy portret potwora. "Dobry Niemiec" to sche­mat, na jaki reagujemy iro­nicznie. Kazimierz Kaczor nie idealizuje Schielkego. Po pro­stu ten zwykły człowiek ma odruchy współczucia, także poczucia humoru. Nie rozu­mie okrucieństwa, upojenia zbrodniami. Może także, w tej interpretacji, pobyt we wspólnej celi stanie się dla niego lekcją moralną? Zygmunt Hübner jako Moczarski miał zadanie bardzo trudne. Stworzył tą postać z ogromną powściągliwością. Nie zagrał świętego. Nie za­grał herosa. Sądzę, że tylko prawdzie psychologicznej słu­żyły te drobne odruchy lęku, jakie Moczarski okazuje i stara się pokonać. Nie sposób przecenić wagi moralnej i artystycznej tego przedstawienia. Niestety, mo­gła je obejrzeć niewielka ilość widzów, grane było bowiem kilka tylko dni na scenie Teatru Kameralnego w Sopocie.

Po "Rozmowach z katem" "Lot nad kukułczym gniaz­dem" Dale Wassermana mu­si pozostawić niedosyt. Cho­rzy psychicznie i represje, ja­kim poddaje ich społeczeń­stwo upostaciowane przez personel szpitala, to temat powracający. Nasuwa się tu od razu "Szpital Przemienie­nia" Zebrowskiego oparty na książce Lema. Skoro jednak rzecz o sztuce amerykań­skiej, powstałej na kanwie powieści Kena Keseya, nale­żałoby raczej przytoczyć "Szklany klosz" Sylwii Plath. A to porównanie wyczerpuje sprawę, bo są to po prostu różnice między spowiedzią z własnego życia (jak wiadomo - w wypadku Sylwii Plath zakończonego samobójczą śmiercią), a ujmując rzecz skrajnie - relacją podgląda­cza. Temat szpitala psychiatrycznego niesie pokusę ukazania modelu społeczeństwa i jego represji wobec niesubordynowanych, czy innych. Cóż dopiero, gdy tego in­nego gra Wojciech Pszoniak (McMurphy). Pokaz nie tyl­ko talentu, ale jednocześnie ogromnej rzetelności w zbu­dowaniu roli, która wydaje się być całkowicie poza pre­dyspozycjami psychofizyczny­mi aktora. Przede wszystkim uderza nas sposób zachowa­nia - McMurphy wbiegają­cy na scenę rozkołysanym krokiem, poprawiający ciągle wełnianą myckę, żujący gu­mę, obracający się jak fryga ku coraz nowemu rozmówcy, w końcu nerwowo chwytają­cy się co chwila (wybaczcie państwo wyrażenie) za rozpo­rek - całą tą ruchową nad­czynnością sprawiać może wrażenie rozsadzającej go witalności. Mamy więc już portret zadziornego kolesia przestrzegającego pewnych reguł gry. Odnosi się jednak wrażenie, że zapragnął - chyba wbrew tekstowi, czy ra­czej ponad nim - obdarzyć tę postać pewnym charyzma­tem. Tak mógłby sobie wyob­razić McMurphy'ego ktoś kto we wczesnej młodości czytał Jacka Londona, a zaraz potem zaczął czytać wielkich ro­mantyków polskich... Wojciech Pszoniak stworzył, jedno jest pewne, postać nie­pokojącą, dominującą całe przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji