Anty-Kordian
GDYBY Wieszcze poszli byli do Powstania, strach pomyśleć, jak wyglądałaby nasza wielka poezja romantyczna: mogłoby jej w ogóle nie być. Ale nie poszli, a za to (za to?) Mickiewicz napisał "Dziadów" Część III, Słowacki zareplikował "Kordianem". "Kord-ian" - kord, nacelowany w serce rywala, który nie dość, że był idolem rodaków-emigrantów, ale na dobitek obsmarował profesora Becu. Męża pani Salomei. Ojczyma.
Ech, poezjo, poezjo...
Przed dwunastu laty Gustaw Holoubek zagrał Konrada. Po dwunastu latach wyreżyserował w TV "Kordiana". Był to jeden z osobliwszych spektakli sezonu. Osobliwy, a wiec ciekawy. Już od słowa wstępnego Marii Janion. Jak głosi uniwersyteckie porzekadło: "Asystent mówi co wie, profesor wie co mówi". Bardzo dobrze, że w TV zaczynamy słuchiwać ludzi, którzy wiedzą co mówią. Trochę szkoda, że profesor Janion, mówiąc, jak zawsze, inteligentnie i wnikliwie, do milionowej widowni zwracała się tak, jakby to byli specjaliści, znający "Kordiana" na pamięć. A widownia "Kordiana" kiedyś tam czytała, albo i nie, kiedyś tam widziała na scenie (raczej nie) i ma prawo nie dostrzec, że telewizyjny "Kordian" mocno odbiegł od literackiego oryginału.
Holoubek siebie obsadził w roli Diabła-Doktora (to znaczy - uczonego), wszelkie inne szatany i z nimi pół tekstu wykreślił, zaś Markowi Kondratowi w roli tytułowej kazał grać... no właśnie, co właściwie kazał mu grać? Bo w moim odczuciu wyszła postać bliższa Konrada niż Kordiana. Ściśle mówiąc: w perypetie Kordiana Holoubek jak gdyby wpisał ewolucję Konrada, od Kochanka, poprzez niedoszłego Mściciela ku bohaterowi Pokuty i Trudu. Skądinąd chłopaka anno domini 1980.
Był to więc Kordian bez dworku, bez starego sługi i jego ucieszno-krwawych opowieści, bez Wioletty i złotej podkowy, bez wizyty w Watykanie (nie ten Watykan!), bez skoku przez bagnety. Co zostało?
Został ciąg obrazów, niejednorodnych stylistycznie, niezbyt spójnych, w pierwszej części, poza dialogiem z Laurą - nudnawych, od sceny spiskowej - ostrych, chwytających za gardło, trzymających w napięciu aż po ostatni znak zapytania: zginie, czy ocaleje - i dorośnie? (Diabeł-Wątpiciel sugerował, że zginie...).
W scenie z Laurą ten Kordian nie ma lat piętnastu: to chłopak w wieku studenckim, zakochany z wzajemnością w rówieśniczce. Tyle że naczytał się już nie "Wertera" i Byrona, lecz XX-wiecznych egzystencjalistów, i udaje, że dręczy go ułomność ludzkiej kondycji. A poza tym, jak wynika z dalszego ciągu, spieszno mu do zagranic. Następny obraz ukazuje go już w Londynie, bez ukochanej, ale nadal z chmurą w sercu. Zwłaszcza że ta zagranica okazała się nie aż takim cudem: za krzesło w parku każą płacić; za większe długi wsadzają do więzienia... Z Londynu wzlot na Mont-Blanc. Pomysł z "posągiem człowieka na posągu świata" zawsze wydawał mi się cokolwiek kabotyński. Kondratowi wielki monolog nie wyszedł i chyba nie mógł wyjść, bo to niewątpliwie zawrotne, ale jednak - słowolejstwo. Słowa nabierają krwistości, gdy szatan głosem Holoubka przenosi bohatera w świat rodzimej konspiracji. Tu zaczyna się zasadniczy spór moralny, prawie jak w "Sprawiedliwych" Camusa: zabić cara czy nie zabić?
Słowacki był za Starcem-z-ludu przeciwko Prezesowi. Mnie w tym kontekście przypomniało się pewne autentyczne wydarzenie. Parę lat temu na Krakowskim Przedmieściu, nie opodal kościoła Świętego Krzyża, usłyszałam, jak mijany przechodzień, mężczyzna z mego pokolenia, mówił do siebie: "Będzie wojna, będzie wojna". Nie wytrzymałam i krzyknęłam: "To panu jeszcze mało wojny!". A on: "Idź, babo, do kościoła, tam twoje miejsce".
Tak było. Naprawdę. I to Polska właśnie...
Kwestie Prezesa brzmią drętwo, ale Słowacki był na tyle rzetelny, że jemu właśnie przypisał - sobie nieznaną - przeszłość bojową. Słuchacz (słuchaczka?) z generacji "Kolumbów" pod słowa Prezesa skłonny jest podkładać własne doświadczenia i refleksje. Dlatego rozumiem i aprobuję holoubkową interpretację niedoszłego carobójstwa. Ten Kordian-Konrad stanąwszy twarzą w twarz z carem - nie zabija, bo ma w sobie wiedzę, wyniesioną z Drugiej Światowej, że zabijając innego człowieka, cara czy nie cara, dopuszczamy się mordu na własnej psychice. Zła nie można zabić, zło można jedynie przemóc siłą dobra.
Wielka, najświetniejsza scena spektaklu (to chyba i pan Koniecpolski przyzna!) - scena między Mikołajem (Fronczewski) a Konstantym (Zapasiewicz) nie ukazuje patologii władzy (tu nie zgadzam się z Marią Janion): w moim odczuciu było to studium zła, pojętego jako patologia. Ci dwaj bracia zapowiadają - w tym Słowacki okazał się naprawdę wielkim prekursorem braci Karamazow. Dopiero przy takiej interpretacji pełnego znaczenia nabiera scena w szpitalu obłąkanych. U Słowackiego diabelski Doktor chce podważyć wiarę Kordiana w czyn, rozumiany jako akt skrajnej agresji, terroru, mordu. W spektaklu, dzięki ogólnemu przesunięciu akcentów, scena ta zyskuje inną wymowę. Diabeł-Kusieiel, który sprzyjał carobójstwu, usiłuje ośmieszyć wszelką ofiarę, przyjmującą kształt skrajnego, choć bezkrwawego trudu (być drzewem krzyża; podtrzymywać świat swoim ramieniem). Takiej ofiary mógłby się podjąć Kordian-Konrad, gdyby ocalał i gdyby zdołał pójść drogą konsekwentnego heroizmu wewnętrznego, drogą "świętości". Wszystko jedno - religijnej czy laickiej, bo w końcu obie wyrażają się identycznym działaniem dla pospólnego dobra.
Obejrzawszy tego "Kordiana", zastanawiałam się, jak mógłby wyglądać współczesny, telewizyjny (to znaczy - adresowany do milionów) "Konrad" = "Dziadów" Część III? I kto powinien by ten spektakl reżyserować? Czy aby nie twórca tamtych, pamiętnych "Dziadów" 67-8, w których Holoubek był tak niezrównanym Konradem? Jak Odnowa, to Odnowa!