Na dnie - czyli knajpa Harry Hope'a
Jest to ostatnia sztuka, jaką napisał 0'Neill. Pisarz, który zaciążył nad współczesnym teatrem amerykańskim niczym chmura spęczniała piorunami, a przecież nie potrafił tego teatru sobie podporządkować. Może dlatego, że miał w sobie żarliwość proroka, zaś teatr instynktownie bał się mistycyzmu. A może dlatego, że o'neillowska koncepcja "beznadziejnej nadziei" zbyt bezwzględnie demaskowała ułudę "nowego ładu"? Że mistyka złączona z realizmem stawała się mieszanką o zbyt strasznej sile piorunów?
Program teatralny, wydany a okazji premiery "Przyjdzie na pewno" wylicza skrupulatnie nowojorskie knajpy, które 0'Neill portretuje w swojej sztuce. Ale dodać by do spisu należało jeszcze jeden lokal: upiorny przytułek Wasylissy z "Na dnie". Bo siła oskarżenia poprzez dokumentalny opis łączy 0'Neilla z Gorkim, zewnętrzna zbieżność obu pejzaży też jest zresztą zaskakująca. To samo środowisko ludzi z nizin, z marginesu, spoza nawiasu; brak realnej nadziei na odmianę losu każe szukać ucieczki w rojeniach i wspomnieniach. Tyle, że u Gorkiego chandrę topi się w gorzałce, u O'Nellla - w whisky. Tyle, że u Gorkiego rzecznikiem pięknej utopii jest tołstojowski staruch Łuka - u 0'Neilla występuje w tej roli komiwojażer - morderca Hickman. Morderca jako rzecznik utopijnej nadziei! - taka stylizacja głównego bohatera nadaje dramatowi 0'Neilla ironiczny odcień pesymizmu. Ideologia "beznadziejnej nadziei", którą ujawnił pisarz w poprzednich swych sztukach, nie zdążała nigdy ku pełnej identyfikacji z katastrofizmem. Brak nadziei uważał 0'Neill raczej za wezwanie do walki z losem. Walki a priori przegranej, lecz nobilitującej godność ludzką. "Kiedy człowiek mierzy wysoko, kiedy stawia czoło wrogim ma siłom - pisał - jego życie nabiera znaczenia i staje się szlachetniejsze". Teraz Hickman ma sprowadzić ten program do nizin absurdu. Zagania do walki z losem nędzarzy z knajpy Harry Hope'a. Osiąga nawet pozorny sukces, ale brak tym buntom przeciw bezmyślności trwania jakichkolwiek perspektyw, więc są jałowe. Tak samo jałowe jak trwanie w marazmie, co je poprzedza. Sam Hickman zdobył się co prawda, na czyn. Ale była to zbrodnia. Zatem jedynie tędy prowadzi droga wyzwolenia, zatem życie bez nadziel oznacza przeznaczenie dla uczciwych? - dramat 0'Neilla staje się smutnym zapisem ludzkiej bezsilności, uwzględnia w życiu sytuację walki, ale walce wzbrania zwycięstwa. Jerzy Antczak zainscenizował ten pełen goryczy utwór z maksymalnym pietyzmem dla przemyśleń amerykańskiego autora, choć ocean tekstu narzucił reżyserowi konieczność licznych skrótów. Dotyczyły one w pewnym stopniu drugiego wątka fabularnego, jaki 0'Neill szkicował w swym utworze - sprawy Parritta. Młody Don Parritt to obok Hickmana, kolejny przybysz z zewnątrz, co wkracza w ponury krąg nowojorskiego "Na dnie". Też napiętnowany jest zbrodnią: Hickman zamordował tonę, Parritt zadenunejował policji matkę, zamieszaną w anarchistyczne spiski. Tyle, że Hickman chciał się przez mord wyzwolić, Parritt działał z pobudek bardziej prozaicznych, dla pieniędzy. W pełnym tekście 0'Neilla paralelność losów obu bohaterów prowadzi do rozszerzenia metaforycznego charakteru dzieła, gubi się on nieco w przedstawieniu Antczaka. Po części z powodu wspomnianych tu skrótów, po części z winy wyrazistej gry Marka Kondrata - Parritta.
Przedstawienie w Teatrze Dramatycznym posiada zresztą tylko jedną dominantę: dramat Teodora Hickmana. Wpisany w brudne, ciemne, plugawe tło podrzędnej knajpy jawi się nam Hickman alias Hick jako natchniony prorok fałszywej wiary, krzykliwy apostata, co recytuje frazesy o szczęściu zaś sam skalany jest złem. Efektowne zatem zadanie dla aktora, acz niemal ponad możliwość wykonania. Poetyka dramaturgii 0'Neilla wzbrania bowiem pięknej retoryki, narzuca obowiązek szukania tragizmu przeżyć poprzez mięsista ich rodzajowość.
Gustaw Holoubek próbował jakoś pogodzić te sprzeczne oboczności. Sugestywność werbalistyki bardziej odpowiada naturalnej barwie jego aktorstwa, więc też pełny sukces osiąga artysta w finałowej opowieści Hicka o zbrodni, którą się zbrukał...
Z podobną skalą trudności borykał się Andrzej Szczepkowski w prowadzeniu roli filozofującego anarchisty Larrego. Godna odnotowania jest ta próba warsztatowej metamorfozy, jaką proponuje w swym Larrym znamienity artysta. Zachwycił mnie natomiast bez zastrzeżeń soczystym, pełnym tragizmu ujęciem roli knajpiarza Hope - Zbigniew Zapasiewicz. Zwłaszcza tragikomiczna sekwencja, w której stary Hope decyduje się przekroczyć - po 20 latach dobrowolnego aresztu domowego - próg swojej knajpy, została przez aktora skonstruowana z mistrzowską prawdziwie precyzją. Pozostałym uczestnikom widowiska przypadły w udziale obowiązki barwienia tła. Tyle, że tło, acz całe w mroku i brudzie, odgrywa zasadniczą rolę w narastaniu dramatu. To z bezwolnością tych żałosnych manekinów walczy Hickman, przed złą siłą ich inercji musi skapitulować. Zaś intensywność nastrojów, jakimi nasyca swe dialogi 0'Neill, pozwala z każdej roli uczynić postać pełnowymiarowe. Potrafili wykorzystać tę okazję aktorzy.
Interesujące propozycje warsztatowe każą tu wspomnieć zwłaszcza o Marku Bargiełowskim (Willie Oban) i Stefanie Sródce (Ed Mosher), ale na szczerą pochwalę zapracowali właściwie wszyscy: Grażyna Staniszewska, Magdalena Zawadzka, Małgorzata Niemirska, Zygmunt Kęstowicz, Zbigniew Kochanowicz, Piotr Fronczewski, Czesław Lasota. Szkoda trochę, że Ryszard Pietruski jako awanturniczy barman Rocky zrezygnował z przydania neapolitańskiej kolorystyki do wybuchów swego bohatera: krzyczał ten Rocky bardziej po warszawsku, niźli po włosku.
Wysmakowane w półtonowych zestawieniach ciemnych barw dekoracje były dziełem Jerzego Masłowskiego. Muzyka (Waldemar Kazanecki) ciążyła ku melodramatycznej ilustracyjności, powtarzała aktorskie nastroje, zamiast je sumować w nastroju własnym.