Niech sczezną artyści
O czym jest ostatni spektakl Tadeusza Kantora? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ przedstawienie pęka na dwie części, z których każda mówi o czymś innym. Pęknięcie jest wyraźne - oto Kantor w pewnym momencie odwraca się tyłem do publiczności, a potem wychodzi ze sceny, kręcąc z tyłu młynka palcami i mrucząc: "I tak minęło sześćdziesiąt parę lat".
Pierwsza część będzie więc kolejnym powrotem w świat dzieciństwa, pamięci, będzie się dopisywała do kantorowskiej "czarnej serii", do "Umarłej klasy". "Wielopola, Wielopola". Druga część - bliższa tytułowi - "Niech sczezną artyści" - zabrzmi nowym, nieznanym tonem w twórczości krakowskiego reżysera. Za imperatywną formą tytułu, za ostrymi, wyraźnymi obrazami kryje się oto przesłanie... quasi-ideologiczne. Twórca, pochylony dotąd w swoim dziele nad światem stwarzającym się, sprzyjający raczej przedmiotom zakwitającym niż skończonym, rzeczywistości niepełnej, wybiera teraz formę suchej myśli. Jak gdyby chciał powiedzieć: tak i tak jest - a na scenie przełożyć to na szereg obrazów wyraźnych, płytkich, czyli... publicystycznych.
Zanim przejdę do treści przesłania artysty, chciałabym wrócić na chwilę do pierwszej części, która jest pierwszorzędnym dziełem teatralnym, bardzo wzrusza i rozpina nad międzynarodową publicznością w Paryżu namiot jednoczącego przeżycia teatralnego... Wchodzimy na widownię, patrzymy na scenę: wnętrze pokoju, łóżko, drewniane krzyże przesuwane na kółkach.
Z boku ciemna sylwetka Kantora. Aha, odbędzie się tu jeszcze jeden Seans Zaklinania Pamięci! Teatr śmierci otwiera swoje podwoje. Tym razem ogrody dzieciństwa (tak właśnie: Kantor już od 10 lat oprowadza nas po tych tajemnych ogrodach) są powleczone brązowym pyłem. Taki kolor ma to wnętrze. Jest brązowawe, miękkie (jak stara fotografia). Czarne będą surduty, marynarki, suknie, ubranie Kantora, ale na razie, na początku, widzimy pokój łagodny, łudząco aksamitny. Ogrody dzieciństwa Kantora leżą bardzo blisko ogrodu śmierci. Być może rzeczą najbardziej fascynującą w ostatnich kantorowskich przedstawieniach jest to, że przekazują one doświadczenie pełni. Eksploracja wczesnodziecinnych przeżyć
łączy się z oswajaniem śmierci. Pokój dziecinny jest jednocześnie cmentarzem (ciekawym: na kółkach), wszystko w tym pokoju może się zdarzyć, panuje tu wklęśle czas bardzo zaprzeszły, meble i sprzęty "dyszą metafizyką". Chwila, gdy śmierć po cichu, aksamitnie zbliżą się, aby ostemplować los człowieka, łączy się na moment, z chwilą otwierania pamięci. Kantor arcydzielnie nacina owoc pamięci i nic mi nie przeszkadza, że w kilku przedstawieniach posługuje się tymi samymi narzędziami. Pojawiają się więc w spektaklu znów korowody postaci z Teatru Kuglarzy (które krążą raz po raz w rytm knajackiej piosenki). Otwierają się drzwi i przy melodii wzmagającego się Marszu I Brygady dokonuje wielkiego entree Komendant na koniu, mały chłopczyk, który wygląda tak, jakby wyjęty był cały z brzoskwiniowego snu, krąży po pokoju na dziecinnej zabawce - wózeczku. Powstańcy w srebrzystych i przyprószonych popiołem mundurach z roku 1830 podrywają się do walki i padają raz po raz. Dodać w tym miejscu wypada, że Kantor grzebiąc w pamięci, dokopuje się do warstw pamięci narodowej: faktów, mitów, stereotypów. Stąd w spektaklu Komendant, powstańcy. Marsz I Brygady.
"Niech sczezną artyści" to bardzo polskie przedstawienie. Co prawda można, chyląc głowę przed siłą teatralnego wyrazu, dyskutować z jego treściami. Obraz żołnierzy ruszających z okrzykiem do walki i padających chwilę potem jest przez swą powtarzalność sarkastycznie za łatwy. Już od Bergsona wiemy, że powtarzalność, usztywnienie, mechaniczność nadają cechę śmieszności ludziom i zjawiskom. Powstańcy puszczani na powtarzającej się taśmie są jednocześnie patetyczni i śmieszni. Jest to chyba za łatwe, zbyt już wyszlifowane ujęcie.
Tytułowe zdanie: "Niech sczezną artyści" patronuje drugiej części przedstawienia. Oto od czasu do czasu wśród aktorów-kuglarzy, wśród postaci z dziecinnego pokoju pojawia się Mistrz Wit Stwosz, który wygląda trochę jak gangster, a trochę jak jezuita. W ręku trzyma krzyż ("po laicku" - jak zaznacza Kantor w programie) i w imię tego krzyża (jest to wyraźne) męczy aktorów teatru codziennego różnymi skomplikowanymi narzędziami tortur, a później prowadzi ich na barykady.
Kantor w programie końcowy akt opisuje krótko: "Ostatnie dzieło Wita Stwosza: barykady. Bez komentarzy". Odczytuję te sceny ostatniego aktu jako sprzeciw artysty wobec jakichkolwiek ideologicznych zadań stawianych sztuce. Nawet tych zadań najbardziej szczytnych. Ale co to się dzieje na scenie? Artysta walczący o suwerenność sztuki, sam wpada w pułapki jej konceptualizacji. Te sceny pokazywanej przemocy są płytkie, nudne, publicystyczne. Oprawcy zakładają mechanizmy tortur i zakładają... Mistrz Stwosz biega. Nudno. Nie ma w finale nic z żaru i wielkości pierwszej części. Mnie dodatkowo oburzało "laickie" potraktowanie znaku krzyża (choć wiem o sposobach ironii, drwiny i zaprzeczenia, którymi pobudza się dziś do życia symbole).
Wychodziłam z przedstawienia z mieszanymi uczuciami. Tak jakbym widziała dwa różne spektakle.