Artykuły

Paweł Skałuba: Wzruszenia. Ulegam im chyba zbyt łatwo

- Scena. To jest moje miejsce. Kiedy na niej stoję - wtedy mnie oceniajcie! Scena to jest miernik wszystkiego co umiem, kim jestem. Tego będę się trzymał do końca. Choćby nie wiem co - mówi Paweł Skałuba, tenor Opery Bałtyckiej w Gdańsku, obchodzący jubileusz 20-lecia pracy artystycznej.

Z Pawłem Skałubą, tenorem Opery Bałtyckiej rozmawia Gabriela Pewińska:

Kiedy czyta się biografie wielkich tenorów, zawsze powtarza się ten sam wątek, kobiety albo mdlały albo płakały oczarowane ich głosem. Pan też tego doświadcza?

- (śmiech) Szloch może rzeczywiście zdarza się jeszcze na widowni, jednak czasy, gdy w operze publika mdlała z zachwytu chyba już dawno minęły. Dziś muzyka jest powszechnie dostępna, mamy ją na zawołanie, kiedyś spektaklu długo oczekiwano z drżeniem serca i później te emocje miewały nieoczekiwany finał. Głos Jana Kiepury powodował takie wzruszenia.

Kiepura był może Pana mistrzem?

- Moi mistrzowie zawsze byli realni, na wyciągnięcie ręki. Miałem ich wszystkich tu, na miejscu. Jan Kusiewicz, Piotr Kusiewicz, Ryszard Karczykowski, z którym jestem w przyjaźni, Bogdan Paprocki, Wiesław Ochman, którego mam przyjemność znać i jego wykonania miały na mój śpiew ogromny wpływ. Aria Stefana ze "Strasznego Dworu" w jego interpretacji to był dla mnie przełom.

Kariera wielkiego śpiewaka... Do marzeń podchodził Pan z dystansem?

- Marzenia muszą być. Bez marzeń nie ma tego "ciągu na bramkę". Czy się spełnią? Jednemu w życiu dane jest więcej, innemu mniej. Mój nauczyciel, prof. Piotr Kusiewicz był tym, który uczył mnie marzyć. Dodawał skrzydeł, ale kiedy trzeba było - tonował. Aż wypuścił mnie z moimi emocjami na szerokie wody. I tak walczę...

Jest Pan gwiazdą Opery Bałtyckiej. Kiedyś słyszałam jak jedna z pań przy kasie spytała: "A Skałuba śpiewa? Nie? A to ja dziękuję". I zwróciła bilet.

- Nie myślałem, że tak to się potoczy, że debiutując tu, zostanę na tej scenie dwadzieścia lat. Że Gdańsk stanie się moim gniazdem. Na deskach Opery Bałtyckiej jestem dłużej, aniżeli w moim rodzinnym domu, z którego wyszedłem jako piętnastolatek.

A ten rodzinny dom gdzie? Koło Neapolu?

- (śmiech) W równie pięknych stronach. To wieś Harta na Rzeszowszczyźnie. Tam kształtował się mój głos. Od dziecka występowałem na akademiach szkolnych, brałem udział w konkursach piosenki, tańczyłem i śpiewałem w szkolnym zespole ludowym. Potem namawiano mnie na studia w Krakowie, w Warszawie, a ja uparłem się na Gdańsk. Morze - o nim marzyłem.

Mówi się, że przepiękne głosy rodzą się gdzieś koło Neapolu. Południowe słońce, tamtejsze wino - to wszystko rozpala człowieka i głos kształtuje...

- Co do wina, zgadzam się. Ale wspaniałe głosy nie rodzą się tylko tam. Choć coś w tym jest, że południe daje nam tych największych. Przypadek? Na pewno nie geografia.

W 1993 roku został Pan, jako jedyny Polak i najmłodszy uczestnik, finalistą I Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Placido Domingo w Paryżu. Nie kusiło, by tam zostać? By tam robić karierę?

- Nigdy nie chciałem niczego za wszelką cenę. Było we mnie wtedy coś, co może jest bardzo polskie, satysfakcja z tego, że może nie mamy jakichś ogromnych pieniędzy, wielkich stadionów, ale potrafimy coś znaczyć, być trzecią drużyną świata w piłce nożnej.

Dawne dzieje...

- To był jednak wyczyn! Nie jest wyczynem poświęcić wszystko, by stać się pierwszym, największym. Dla mnie ważne było, by być cenionym w tym co kocham, a jednocześnie to tu stworzyć dom, rodzinę. Nigdy nie kusiło mnie, by zostać za granicą. Po dwóch tygodniach - jak choćby wtedy, gdy nagrywałem płytę w Kanadzie - już tęskniłem. Jestem piecuchem. Mieszkając w internacie ładować akumulatory jeździłem do mamy.

Domek pod lasem, żona, dwójka dzieci, żadnych skandali. Jak na artystę doby celebrytów - słabiutko...

- Prawdziwi artyści a celebryci to dwie różne sfery. Choć niektórzy potrafią to łączyć. Ja - nie. Scena. To jest moje miejsce. Kiedy na niej stoję - wtedy mnie oceniajcie! Scena to jest miernik wszystkiego co umiem, kim jestem. Tego będę się trzymał do końca. Choćby nie wiem co.

Niektóre wielkie głosy prowokują skandale. To pomaga w karierze.

- Są tacy, którzy wręcz się tym żywią. Mnie coś takiego nie jest potrzebne. Mnie to męczy. Na przykład dzisiejszy wieczór (rozmawiamy tuż przed przedstawieniem jubileuszowym artysty - red.), spektakl spektaklem, ale chyba najbardziej przeżywać będę wręczenie nagrody.

Za duże wzruszenia?

- Zbyt łatwo się im poddaję.

To niezwykłe, zwłaszcza że wykonuje Pan tak rozdzierające serce arie...

- Chyba dzięki temu je w ogóle śpiewam. Do muzyki nie mogę podchodzić bez emocji. Partia Stefana... Zawsze śpiewając ją oddawałem publiczności siebie. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Bez osobistego zaangażowania to całe śpiewanie nie ma sensu. Techniczne występy, ot tak, by zaśpiewać i mieć z głowy mnie nie interesują. Często mówiłem o tym studentom: - Pomyl się, walnij koguta, ale chcę usłyszeć w tym ciebie!

Co znaczy "walnąć koguta'?

- Kiedy śpiewak nieumiejętnie zaśpiewa wysoki ton i wtedy sypią się pióra... W czasie rozwoju technologii jedynie dusza, uczucia mogą wywołać wzruszenia na widowni. Technika może sprawić, że sztuka stanie się idealna, tylko że najwięksi tego świata nie byli idealni. W tym była ich siła. Jest pewna przypowieść indiańska. O kobietach wyszywających kilimy. Najpiękniejszym nie jest ten bez skazy, lecz ten, który w tej perfekcyjnej, mechanicznej niemal "produkcji" czymś się wyróżnia. Dlatego, bywa, że te kobiety czasem specjalnie robią w hafcie błąd, uważają, że skaza jest jak dotyk anioła. Tego się trzymam. Szczęśliwie, zawsze miałem do czynienia z reżyserami, którzy wiedzieli, o co chodzi w śpiewaniu, o co chodzi w operze. Tu przychodzi zupełnie inny widz. Widz, który po prostu chce pięknego śpiewu. Dobrze, jeśli za tym idzie obraz, estetyka. Jeśli Madame Butterfly nie ma 60 lat i nie waży dwustu kilo.

Bywało tak ponoć...

- Teraz jest przesada w drugą stronę. Teraz reżyserzy chcą, by Butterfly była szesnastoletnią Japonką. To bez sensu, bo Puccini nie pisał tego dla szesnastoletniej Japonki. Napisał, bo nieszczęśliwie się zakochał. Ja do każdej partii operowej mam ogromny szacunek. Dlatego nie wszystkie propozycje przyjmuję. Mówią, że jestem leniwy... Może i jestem, ale nie w tym rzecz. Uważam, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. W innym przypadku lepiej ich nie dotykać, bo kaleczy się dzieło i siebie.

Naprawdę odmawiał Pan wielkich partii?

- Wiele razy.

Niepopularna postawa.

- Przekonywałem, że jeszcze nie jestem gotowy. I nie wiem - co gorsza - kiedy będę! Odmawiałem w rozbrajający sposób: - "Nie, bo nie". Trochę jestem rogaty. Trudno. Nie żałuję.

Tenor Opery Bałtyckiej Franciszek Kokot partię Almavivy z "Cyrulika Sewilskiego" śpiewał na gdańskiej scenie osiem lat. Dobiegał już siedemdziesiątki, gdy poproszono go o nagłe zastępstwo. Nie chciał o tym słyszeć: Almaviva to młodzieniec, nie będę się ośmieszał! Ale ubłagali go. Poszło świetnie. Jednak to był jego ostatni występ.

- Mogłoby się wydawać, że piękne głosy nie mają końca, a jednak koniec jest. I powinien być. Zwłaszcza dla tenora. Nie można wiecznie być amantem. Ja siebie jako amanta po siedemdziesiątce nie widzę. Choć może nie będę umiał bez śpiewu żyć.

Teatralna Nagroda Muzyczna im. Jana Kiepury, którą zostanie Pan uhonorowany w kategorii najlepszy męski głos operowy za rok 2015, co dla Pana znaczy?

- Mówi o tym, że gdzieś w Warszawie doceniają to, co robię w Gdańsku. O tyle jest to niezwykłe, ponieważ ja w ogóle nie dbam o reklamę własnej osoby - co w dzisiejszych czasach, nie tylko dla artysty jest niedopuszczalne, co jest błędem. Byłem wychowywany w przeświadczeniu, że to, co robię samo się obroni. Dziś wiem, że tak to nie działa. Dziś za wizerunkiem artysty stoi cały sztab ludzi. A media wyznaczają kanon, kto jest dobry, a kto nie. Niestety, tak jest i uświadamiam to młodym ludziom marzącym o scenie, by nie popełnili, jak ja, błędu zaniechania. Ja tej machiny promocji, reklamy nie mam za sobą. Nie jeżdżę na przesłuchania, nie walczę. Miałem dużo szczęścia, że mogłem rozwinąć skrzydła w Operze Bałtyckiej, gdzie trafiłem na takich ludzi jak Włodzimierz Nawotka, Janusz Przybylski, Tadeusz Kozłowski, Marek Weiss, on dał mi twórczą wolność. Spełnienie.

Pisze Pan pracę doktorską: Tenor moniuszkowski na przykładzie partii Stefana i Jontka...

- Są śpiewacy wagnerowscy, ja staram się udowodnić, że są i moniuszkowscy. Wszyscy narzekają dziś na Moniuszkę, że jest awokalny. Ja się z tym nie zgadzam. Ludzie myślą, że można go wykonywać jak Verdiego czy Mozarta. Nie można. Udowadniam to i w doktoracie, i na scenie. "La Donna e Mobille" możemy zaśpiewać na "la la la la la" i będzie zawsze pięknie, arii Stefana na "la la la " zaśpiewać się nie da.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji