CO TO ZNACZY "MROŻEK"
"W ogóle pytania, odpowiedzi... To samo już należy do systemu, który kwestionuję. Czego chce ostatecznie? Formuły, którą bym wiedział (znał - to za mało). A wiedzieć po co? Żeby przyglądać się jej i wiedzieć, dla czystej wiedzy? Jak długobym wiedział? Zasnąłbym i już bym nie wiedział, upiłbym się i bym nie wiedział, umarłbym i bym nie wiedział. Kruchym jestem naczyniem wiedzy." "Wszystko zaczyna się od: to nie święty Mikołaj, to tatuś, he, he [...] i to he, he, ten rechot rozlega się gromko i nieustannie." (S. Mrożek, Małe listy)
Mimo - a może na skutek - częstych wyrzekań nad szaleńczym rytmem zmian, atakujących nas raz po raz, z trudem uświadamiamy sobie, jak bardzo "dziś" różni się od "jutro" i od "wczoraj". Powrót Mrożka (po pięcioletniej przerwie) do repertuaru naszych scen wydawał się przebiegać w sposób naturalny i przeczyć upływowi czasu. Stare pozycje - głównie jednoaktówki i Tango, frekwencyjne sukcesy, reżyserskie i aktorskie satysfakcje, śmiech na widowni. Jak dawniej. Tyle że rzeczywistość była już inna i śmiech znaczył co innego, wybuchał też nie w tych samych co niegdyś momentach, czasem zgoła nieoczekiwanie. Zmieniła się widownia i układy odniesień; byłoby rzeczą pasjonującą, choć mozolną i wymagającą odwagi, prześledzić niegdysiejszą i obecną recepcję utworów Mrożka powstałych przed rokiem 1968. Byłoby rzeczą pasjonującą, bo przecież niezwykłość tego dramatopisarza polegała między innymi - i to zarówno w dziełach błahych, jak i najwybitniejszych - na niemal doskonałym porozumieniu z publicznością. Nie żeby czytano go bezbłędnie - gdy do głosu dochodziły tzw. refleksje, interpretacje i analizy, roiło się od nieporozumień, głównie w krytyce. Ale intuicja widowni (wspólne doświadczenia? podobne uczulenia? trafność języka i metafor - nawet wówczas, gdy nie mierzyły zbyt głęboko?) czyniła z niej idealnego na ogół odbiorcę. Wolno było domniemywać, że odbiorca ów wiedział - bodaj w zarysie - o czym (i po co) mówi zarówno Policja, jak Karol, Strip-tease czy Tango; może z Indykiem, i przede wszystkim Zabawą, sprawa nie była tak prosta.
Dziś wiadomo to niby nadal, ale jest to już wiedza jakby szkolna, a nie instynktowna. Ta wiedza szkolna zamknęła twórczość Mrożka w formuły jednoznaczne i określone, z których największą popularność zdobyły epitety "szyderca" i "parodysta". Kiedy przyszło Szczęśliwe wydarzenie, zdawało się w dodatku, iż Mrożek stracił największy swój atut: ścisły związek z rzeczywistością i doświadczeniami kraju, w którym wyrastał i na które reagował zazwyczaj z czułością sejsmografu - zarówno w dziedzinie problematyki, jak języka, głęboko lub powierzchownie, ale nieomylnie i natychmiast. Szczęśliwe wydarzenie traktowało zaś o pewnym istotnym i aktualnym niestety zagrożeniu, które nazwać można by "ogólnoludzkim", ale czyniło to w sposób nieprzekonywający; po raz pierwszy tak wyraźnie "treść" kłóciła się tu z "formą" - i wyłaziła na wierzch pewna sztuczność zamierzenia, przy całej jego szlachetności. Nie znaczy to, rzecz jasna, by Szczęśliwe wydarzenie było pierwszym "słabym" utworem Mrożka; naliczyć można ich więcej - w zasadzie cały ciąg od Tanga do Rzeźni nie wart jest baczniejszej uwagi, ale z całkiem innych niż Szczęśliwe wydarzenie względów. Poczwórka wraz z Drugim daniem czy Testarium są to utwory błahe, a sztuka o straszliwym niemowlęciu, co połknie, jak się wydaje, rodziców i wszystko, co napotka - utworem błahym nie jest. Tym bardziej przykra jest utworu tego fałszywość i niewydarzoność.
Z Szczęśliwego wydarzenia wydobyły też teatry to, co zdawało się w nim walorem najbardziej niewątpliwym: komediowość. Miały w tym rację, ale pierwsza nowa sztuka, jaką wprowadzono Mrożka znów na sceny, wyrządziła mu więcej szkody niż pożytku. Autor ten zaczął funkcjonować w teatrze przede wszystkim jako pisarz "dowcipny". To niebezpieczeństwo zagrażało mu zawsze, ale po roku 1973 wzrosło, właśnie dlatego, że zmieniła się widownia. Ta najmniej wymagająca ograniczyła się w ogóle do wyłapywania z tekstów Mrożka (także Tanga) "rzeczy śmiesznych" lub (o paradoksie!) "złotych myśli", ta bardziej dociekliwa widziała w nim nadal prześmiewcę. Tak właśnie przyjęto Rzeźnię. Jako prześmiewanie nowoczesnej sztuki, różnych awangard etc.
A tymczasem we wrześniu 1973 roku Mrożek drukuje w Dialogu swój pierwszy Mały list. Wykłada w nim jasno (choć nie do końca chyba szczerze) własne intencje.1 Nie mają one wiele wspólnego z parodiowaniem, odwrotnie. Tu właśnie mówi się otwarcie o potrzebie przywrócenia rangi zarzuconym wstydliwie pojęciom SERIO i WPROST. W świetnym - i bardzo jak na naszą błyskotliwą krytykę nietypowym - szkicu o Mrożku* pisze Krzysztof Wolicki o Rzeźni, iż jest to pierwszy tekst, w którym pisarz ten mówi siebie (a "Kiedy zaangażowany jest pisarz, znaczy to, że wraz z tym, o czym mówi, mówi też siebie"). Ale nie to stwierdzenie, chyba nieco dyskusyjne, uderza w sedno utworu, raczej jego człon drugi, widzący w Rzeźni zarazem pierwszy tekst, "wobec którego powiedzieć siebie musi również odbiorca, o ile wszystko nie ma zapaść w próżnię". Powiedzieć siebie - w sprawie najpoważniejszej: granic kompromisu wobec tego, co w jednym z Małych listów nazywa Mrożek "Duchem Czasu". I powiedzieć jak najpoważniej. Ale warunek ten, jak się rzekło, nie został spełniony. Przerobiona ze słuchowiska w efektowny teatr stała się polska prapremiera Rzeźni w inscenizacji Jerzego Jarockiego i scenografii Kazimierza Wiśniaka (22 II 1975, Teatr Dramatyczny) wydarzeniem sezonu, lecz przecież nie dla swych istotnych zalet, raczej na przekór nim. To nie był żaden Nowy Mrożek. To w ogóle nie był Mrożek ani Nowy, ani Stary, choć zdarzało się zestawiać Rzeźnię z Tangiem. Ale właśnie ta warszawska Rzeźnia rozpoczęła w sposób charakterystyczny dalsze przygody tego autora z polskim teatrem. Całkowicie odmienne od dotychczasowych. Bo oto znów spektakle sztuk Mrożkowych znalazły się w centrum zainteresowania. Po Rzeźni przyszli Emigranci w reżyserii Jerzego Kreczmara w Teatrze Współczesnym (14 XII 1975), po Emigrantach - Garbus, w interpretacji Kazimierza Dejmka (Teatr Nowy, Łódź, 14 XII 1975) oraz Jerzego Jarockiego (Stary Teatr, 19 XII 1975).
Na prapremierę Emigrantów czekano niecierpliwie już od początku sezonu - nikt nie wątpił w jej ważkość. O tekście drukowanym w numerze 8-mym Dialogu z 1974 roku wyrażano się na ogół z zachwytem, choć w interpretowaniu go nie było całkowitej zgody. Nie bez powodu; od dawna, od bardzo dawna nie było utworu dramatycznego, który w tak ascetycznej formie mieściłby tak wiele treści. Utworu skonstruowanego na zasadach, które nazbyt lekkomyślnie uznano za przestarzałe i niewystarczające dla oddania "komplikacji, które niesie współczesność", jak to się chętnie określa. Emigranci są bowiem utworem rehabilitującym wszystko, co pogardliwie określa się mianem "tradycyjne". Przywraca wartość słowu; w owym dialogu i wyłącznie dialogu dwojga bohaterów tak diametralnie różnych, iż zdają się przynależeć do innych gatunków - a przecie reprezentujących właśnie wciąż ten sam ludzki gatunek, zawiera się wszak tyle prawd i odkryć, których nie udaje się od lat wyrazić przy pomocy najbardziej nawet wyrafinowanych środków teatralnej ekspresji. Z tego, co i jak zostaje powiedziane, rodzi się niezwykle dramatyczny konflikt i napięcie, i wszystko, co nazwać można scenicznym działaniem. Z tego, co i jak zostaje powiedziane - rodzi się człowiek. Emigranci są bowiem sztuką o ludziach. Przywracają sens pojęciu "bohater" - w rozumieniu, które egzystuje jeszcze czasem w polskiej prozie, ale z polskiego dramatu zostało troskliwie usunięte. W bohaterach Emigrantów uderza bowiem przede wszystkim ich konkretność. Nie byliby sobą w innej sytuacji; wszystko jest ważne: że to właśnie emigranci, że jeden jest inteligentem, a drugi robotniko-chłopem, że przybyli z kraju, który nie dopuszcza używania wszystkich słów, że nie mają ojczyzny, że mieszkają w takim a nie innym wnętrzu itd., itd. A zarazem z owego konkretu, owych uwarunkowań nie mających nic wspólnego z modnym "uniwersalizmem" wyrasta wiedza o człowieku dzisiejszym w ogóle. I jest to po prostu powrót do wielkiej literatury; tej, która rozumie, że aby wyjść naprawdę poza konkret i szczegół, nie trzeba ich lekceważyć. I która rozumie, że aby wstrząsnąć, wystarczy mówić, a nie wrzeszczeć. Ten dramat rozgrywa się w ciszy, choć jego bohaterowie raz po raz ulegają emocjom. Bowiem krzyk nie jest tu metodą twórczą, lecz egzemplifikacją. Używa się go, od czasu do czasu, nie po to, by wyrwać z apatii widownię, lecz by zdemaskować ludzką (a więc i widowni) słabość. W sensie, o jakim pisał Mrożek w kolejnym Małym liście: "Boimy się wszystkiego, a udajemy, że nie boimy się niczego [...]. Większość zachowuje się w życiu jak w lesie. W lesie słychać każdy szelest, każdy szept. Dlaczego więc większość podnosi głos, kiedy znajdzie się w lesie, na przechadzce, dlaczego krzyczy, pohukuje i wyprawia wszelkie możliwe harce? Chyba dlatego, że nie może znieść pustki, ciszy i przestrzeni, która nagle ich zmniejsza, redukuje, stawia pod znakiem zapytania wszystko, czym wydaje się im, że są [...] Nie wiemy, kim jesteśmy w zasadzie, w istocie, sami w sobie, nie wiemy, kim jesteśmy naprawdę [...] w naszej ostatecznej, wewnętrznej nagości [...]. Las przywołuje nas do rzeczywistości, przypomina nam naszą zasadniczą niepewność, o której udajemy, że zapominamy w mieście. Tym gorzej dla lasu". Z okazji Emigrantów przywoływała krytyka (nie tylko polska) dość różne nazwiska, od Dostojewskiego, przez Strindberga po Becketta, Albee'go, Sartre'a. Widziano w nich traktat o wolności, rozprawę o emigracji (także tej wewnętrznej), socjologiczną prawie analizę antynomii Lud - Inteligencja itd. A przecież utwór ten jest nieprzebrany: zawiera w sobie każdy z owych elementów, lecz żaden nie określa go w całości. Jakkolwiekby oceniać poszczególne krytyczne analizy, jedno jest pewne. Nikt z interpretatorów już nie wątpił, że nie sposób patrzeć na tę sztukę, nie rewidując starych opinii o ich autorze. Poczęto więc patrzeć na Mrożka poprzez wielkie Serio. Nie w teatrze. Prapremiera warszawska, wybierając do ról AA i XX - Wiesława Michnikowskiego i Mieczysława Czechowicza, sprowadzała znów rzecz w rejony komedii, wprawdzie trochę bardziej melancholijnej i gorzkiej od wielu wcześniejszych dzieł Mrożka, ale ustępującej wagą problematyki choćby przed Tangiem czy nawet Karolem (chodzi, rzecz jasna, właśnie o "wagę" problematyki, nie jej zakres). Co więcej, udało się tu rozładować całe napięcie; Emigranci na scenie przestali znaczyć jako utwór, w którym teatr rodzi się ze słowa, a stali się po prostu nieco rozwlekłą literaturą: przegadaniem i pustą miejscami narracją. Wydawało się to niemożliwe; zabić w ten sposób utwór, który nie wymaga ani specjalnych "inscenizatorskich" pomysłów, ani scenograficznych konceptów, ani karkołomnych, aktorskich działań. Mój Boże, jakże śmieszne jest zadufanie teatru, pozwalające wierzyć, że sztuka tzw. literacka nie wymaga niczego więcej niż wystawienia. Losy sceniczne Emigrantów rozpoczęły się zresztą zaledwie. Być może zdarzy się przedstawienie oddające dziełu temu sprawiedliwość. Jeśli nie, stracona zostanie szansa: zarówno gdy idzie o publiczność, jak i o samego Mrożka. Pozostanie on nadal wykrzywiającym się szydercą, samoszydercą co najwyżej, choć o tym właśnie pisał z niechęcią przed parunastu miesiącami: "Przyjrzyjmy się samoszyderstwu. Szydzę z siebie, to znaczy, że jestem mądrzejszy od samego siebie (O ludzie, czy to dostrzegacie? Czy to doceniacie?). Samoszyderstwo jest dzieckiem podejrzliwości. Podejrzliwości skierowanej przeciwko sobie i doprowadzonej do stanu zapalnego. Zaś podejrzliwość, ogólna, nagminna, powszechna podejrzliwość skierowana we wszystkie strony, podejrzliwość jako styl jest chorobą naszego wieku" (Dialog, nr 4, 1975). I dalej: "Gdyby Freud, Darwin, Nietzsche i jeszcze ktoś wiedzieli, jakie wydali potomstwo [...] Szlachetna sztuka wątpienia stała się uprawianiem maniackiej pewności a priori. [...] Teraz już o krok jesteśmy od wzmożonej dziś na całym świecie wiary, że spiski i konspiracje są motorem wszystkiego, co się dzieje, Bo jeżeli cały świat knuje, ukrywa, oszukuje, kręci... Ale my się nie damy, my wiemy, na czym to wszystko polega. Brak dowodów, że spisek istnieje, jest najlepszym dowodem na istnienie spisku, bo spisek polega właśnie na tym, żeby nie było dowodów {...] Tryumfujemy".
I tak wkraczamy w okolice Garbusa. To Jerzy Andrzejewski w Literaturze wyznał publicznie to, o czym wszyscy mówią po cichu: że nie wie, czego dotyczy ta sztuka. Garbus stał się zaskoczeniem, szczególnie po Emigrantach, ale po Rzeźni także. Czy jest naprawdę zaskoczeniem? To prawda, trudno wyłożyć jednoznacznie, o co tu przede wszystkim idzie. Każda interpretacja ma oparcie w tekście i każda właściwie wiedzie donikąd, albo do nazbyt już zamaskowanego celu. I owa niemożność określonej interpretacji wynika nie jak w Emigrantach z bogactwa treści, lecz raczej z nadmiaru motywów czy wątków, jest więc nie zaletą, ale wadą - może tylko dla niezbyt czułego oka i ucha, a jednak... Bo w Garbusie - sztuce z pozoru prostej - jest jakby parę utworów, a każdy traktuje trochę o czym innym. Rozumie się tu niby każdy fragment, lecz z owych rozszyfrowanych części nie układa się całość czytelna i jasna. Jest więc opowieść o ludziach, co przyjeżdżają na letnisko - jak do owego Lasu z cytowanego tu już Małego listu. I widząc, że wbrew oczekiwaniom nie uda im się zapomnieć o mieście, zaczynają hałasować i krzyczeć, a krzyk ten uświadamia im w końcu (poprzez innych i poprzez własny instynkt), że cały ich pozorny spokój i szczęście zbudowane są na złudzeniu; choć oczywiście do końca boją się przyznać do własnego strachu. Ci ludzie są niby to z krwi i kości, prawie realistyczne portrety kreślone z wyraźną troską o psychologiczną motywację odruchów i działań, wszystko wszakże w ogromnym skrócie - wspaniale satyrycznym. Nie tragiczność przy tym, jak w Emigrantach, lecz komediowość. Reprezentować mają pewne typy określone już bądź przez swą klasową i towarzyską przynależność (Baron, Baronowa), bądź odwrotnie - przez pewną przeciętną anonimowość (Onek i Onka, nowa odmiana "strasznych mieszczan"). Nie typy zresztą głównie, lecz postawy - ujawniające się choćby w stosunku do tytułowego Garbusa.
Funkcja tego Garbusa nie jest wszak całkiem oczywista. Może być po prostu bliska tej, jaką spełnia papier lakmusowy; to on wyzwala w bohaterach reakcje, skrzętnie skrywane lub nie uświadamiane sobie wcześniej. Ale rola jego może być także bardziej zasadnicza: kto wie, czy nie jest synonimem ofiary, owej "mniejszości", o której powiada Baron: "Ideałem demokracji jest równość powszechna [...] Ponieważ równość między mniejszością a większością jest niemożliwa, co wynika z samej definicji, należy usunąć albo większość, albo mniejszość. Usunięcie większości nie wchodzi w rachubę, ponieważ jesteśmy demokratami [...] A zważywszy, że garbaci są mniejszością..." Wykładnia taka zdaje się przecie zbyt dosłowna i prosta. Czy zresztą tak naprawdę wiadomo, iż Garbus nie jest przywódcą spisku - on w końcu jedyny pozostaje na placu boju. Przez przypadek? A może jednak miał największy wpływ, i to dość znaczny, na przebieg akcji? Jego rola w tej mierze z pewnością nie jest oczywista. Tak samo jak Nieznajomego, Barona, Studenta. Nie wiadomo nawet, czy istnieje jakikolwiek "obiektywny" czynnik lub postać wpływające na rozwój wypadków. Czy jest to sztuka o spisku, czy o paranoi? Faktem jest tylko, że gdzieś powoli rozpada się świat: i ten osobisty mały światek poszczególnych bohaterów, i ten wielki, w którym tak niby to bezpiecznie zadomowiła się ludzkość. Nieznajomego zabito, Student nie będzie żył długo, Onek opuszcza w panicznym lęku Onkę i perspektywę świetnej posady w dużym mieście, Onka nie jest już ustabilizowaną żoną ani nie zostanie szaloną kochanką, Baronowa przestaje kochać Barona, a Baron - najbardziej świadomy - odejdzie donikąd. Gęsi odleciały w lipcu, odjechały wszystkie pociągi, a we wsi nie ma już ani koni, ani chłopów. Ale może nie należy zastanawiać się nad sensem tej sztuki zbyt dokładnie. Może idzie w niej właśnie i o to, by obalić ów "niezawodny system interpretacji, który pozwala nam przeniknąć wszystkie fenomeny i zagadki, zapanować nad nimi mentalnie", a do którego stracił już i sam Mrożek zaufanie. Jest bowiem w Garbusie, niezależnie od wszystkiego, pewien dwuznaczny wprawdzie, lecz tym większy urok, i jest coś z rozedrgania i niepokoju nie dającego się określić ani nazwać, lecz sugestywnego, który udziela się czytelnikowi jakby mimochodem już przy pierwszej lekturze, choćby patrzył na tekst krytycznie. I co znamienne, niepokój ten jest tym wyrazistszy, im mniej z całości rozumiemy, im bardziej zawodzi refleksja. Ale cechę tę w całej pełni objawia dopiero teatr. A w każdym razie dwie pierwsze a całkowicie odmienne realizacje utworu na naszych scenach.
Formuła "całkowicie odmienne" brzmi z pozoru przesadnie, bo zarówno Jerzy Jarocki, jak i Kazimierz Dejmek starają się być posłuszni przede wszystkim wskazówkom autora - także w dziedzinie didaskaliów. Ale właśnie na przykładzie Garbusa widać doskonale, jak zawodne jest takie posłuszeństwo.
Przedstawienie Jarockiego ma rytm powolny, męczący. Prawie pełny tekst, świadome zatarcie szybkiego następstwa scen, uderzającego w lekturze. Odwrotnie: wprowadzany (z woli reżysera) wielokrotnie na scenę Garbus, którego zwykłe, dokonywane bez pośpiechu zajęcia mają łączyć poszczególne epizody, nadaje akcji maksymalną powolność, niemal, opieszałość. Ma zapewne grać i inną funkcję - w biało-czarnym (wbrew życzeniom autora) kostiumie, tajemniczy, milczący i posępny, wpływać ma prawdopodobnie na atmosferę całości; stanowić wyraźny dysonans w słoneczno-upalnej scenerii. Ta powolność drażni i nuży, budzi sprzeciw, ale gdy patrzeć na rzecz z dystansu - okazuje się nie błędem, lecz metodą. Świat jakby zamiera: nic tylko bezruch i duchota, coś z pułapki, nie bardziej miłej przez to, że jej ściany stanowi piękna zieleń żywopłotu. Ale dla interpretacji myśli utworu nie ma to znaczenia. Realizacja Jarockiego niczego w Garbusie nie wyjaśnia - więcej, nawet to, co jasne, komplikuje. Postaci są bardziej jeszcze niż w tekście wieloznaczne (głównie Baron Jerzego Bińczyckiego, obarczony nie tylko świadomością, ale i jakimś kompleksem - nie wiadomo: politycznej czy prywatnej, natury), ich rola w akcji gmatwa się całkowicie - mimo że z drugiej strony dba Jarocki o tzw. "psychologię". Dezorientacja całkowita. Tak uderzająca, że wydaje się, iż nie może być niedopatrzeniem czy przypadkiem. I nie jest chyba ani jednym, ani drugim - ale to przychodzi na myśl dopiero po obejrzeniu realizacji łódzkiej. Inscenizacja ta ma w przeciwieństwie do krakowskiej tempo ostre, odmierzane gwałtownym rytmem muzyki i szybkim obrotem wskazówek zegara. Nic z bezruchu, nic z duchoty, a i pułapka specyficzna. Świat pastelowo różowego domku, niebieskich okiennic i zielonej murawy zderzony jest stosunkowo wcześnie z owym światem, w którym coś się kotłuje, jęczy, wali, burzy. Nie ma nawet - jak u Jarockiego - willi z kolorowej pocztówki, choć i tutaj zastosowano się do ogólnych żądań autora. Ale w Krakowie dom jest solidny, choćby solidność ta była iluzoryczna, w Łodzi jest w nim coś z - niepewnego bardzo - przystanku. W Krakowie poza domem, murawą, zielenią nie ma nic. W Łodzi jest szary horyzont, kikuty drzew, a od początku aktu III ciemność, dziwne odgłosy, zagrożenie. Świat się wali. Odchodzi w nicość, a z nim jego mieszkańcy: bohaterzy, których wolno określić tym słowem tylko w kontekście "bohater literacki". Bo z bohaterstwem nie mają nic wspólnego. Tchórzliwi, demagogiczni, nietolerancyjni, głupi, egocentryczni, zachłanni. U Dejmka wszystko zarysowuje się wyraźnie. Co niejasne - zostaje pominięte. Wreszcie zaczynamy rozumieć, o czym jest ten Garbus. Tyle że...
Tyle że kiedy wszystko staje się oczywiste, przestaje nagle wystarczać. Nie żeby było uproszczeniem. Dejmek wyczytał w tekście Garbusa pewne określone treści. Są w nim zawarte. Nie wydobywał ich nazbyt natrętnie, nic podobnego. Ale widać, że wiedział, po co utwór ten bierze na warsztat, być może był jedynym czytelnikiem, który z pełną szczerością mógłby powiedzieć, że go "zrozumiał". Jarocki jakby odwrotnie, jakby wyznawał: jest to dzieło warte uwagi, ale ciemne - może doskonałe, może kiepskie. Dejmek zapanował nad wątpliwościami, Jarocki im się poddał; jest zresztą coś wzruszającego w tej bezradności reżysera, którego zwykło się chwalić głównie za przenikliwość umysłu. Ale patrząc z dystansu zaczynamy podejrzewać, że to on właśnie miał więcej racji. I to jest chyba największą osobliwością nie teatru już, lecz tej właśnie sztuki, ostatniej ze znanych sztuk Mrożka, Autora, do którego nie przylega już żaden z przymiotników ni rzeczowników, którymi obdarzano go (a i obdarza się nadal) tak chętnie. Innych brak jeszcze - zapewne na szczęście.