Artykuły

Sąsiedzi sąsiadom

"Burmistrz" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reż. Marii Kwiecień w Centrum Kultury w Lublinie. Pisze Zofia Smolarska, członkini Komisji Artystycznej XXII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

"Burmistrz" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, dramat osnuty wokół ujawnienia zbrodni w Jedwabnem, był kilkakrotnie czytany, był też wystawiany w formie słuchowiska w Polskim Radio, ale na scenie teatralnej jest to jego pierwsza realizacja. Tekst znakomity, finalista konkursów dramaturgicznych w Gdyni i w Berlinie, poruszający temat nośny, na który wciąż - sądząc po sukcesach "Naszej klasy" Słobodzianka - jest zapotrzebowanie. To dlaczego trafia do teatru dopiero teraz, w sześć lat po ukazaniu się drukiem? Realizatorzy lubelskiej prapremiery tłumaczą to tak: "Najwyraźniej potrzebował czasu - i lekcji z historii, odrobionej przez nas wszystkich - by móc zrealizować się na scenie". Ale czy rzeczywiście odrobiliśmy lekcję z historii? Czy wystawienie "Burmistrza" w Lublinie - mieście, w którym jeszcze w roku poprzedzającym rok premiery wielokrotnie organizowano ataki antysemickie na ludzi związanych z upamiętnieniem Holokaustu - można uznać za podsumowanie i zamknięcie niechlubnego okresu w dziejach naszej zbiorowej świadomości?

W Jedwabnem na miejscu starego pomnika stoi nowy, niby wreszcie poprawny. Zamiast dawnej inskrypcji o faszystach, którzy spalili Żydów, nowa tablica z 2001 roku mówi tyle: "Pamięci Żydów z Jedwabnego i okolic, mężczyzn, kobiet, dzieci, współgospodarzy tej ziemi, zamordowanych, żywcem spalonych w tym miejscu 10 lipca 1941 roku". Ówczesny burmistrz Jedwabnego, Stanisław Godlewski, twierdził, że był to jedyny możliwy kompromis. Gdyby inskrypcja wskazywała sprawców - polskich sąsiadów ofiar - lokalni "brunatni" niechybnie by go zdewastowali. Kompromis, trzeba dodać, i tak okazał się nieskuteczny, bo na specjalnie zbudowanym murze otaczającym miejsce zbrodni pojawiają się hańbiące napisy. A Godlewskiego, wkrótce po zorganizowanej przezeń uroczystości odsłonięcia pomnika w sześćdziesiątą rocznicę wydarzeń, zmuszono do dymisji. Z wilczym biletem wyjechał do Chicago. Do dzisiaj, mimo starań potomków ofiar, inskrypcji nie zmieniono. Lekcja historii pozostaje nieodrobiona.

"Burmistrz" to na pierwszy rzut współczesna opowieść o włodarzu przyjmującym amerykańską delegację, który poważa się wobec zagranicznych gości głośno wypowiedzieć długo skrywaną prawdę o genezie żydowskiego cmentarza, i którego spotyka za to najwyższa kara. Stratowany przez oszalałą społeczność ginie pod ciężarem rzuconego nań drogocennego pomnika - "skarbu i chluby miasta". Pomnik - zupełnie jak ten kompromisowy z Jedwabnego - ma zdusić słowa prawdy o winie i zamiast upamiętnić - zasłonić miejsce pochówku ofiar. Znany motyw kozła ofiarnego, który ginie, aby mogła trwać w nienaruszonym stanie pamięć zbiorowa, okazuje się tak bliski rzeczywistości, że aż strach. Oczywistą inspiracją dla autorki była historia Godlewskiego, który przecież także przyjmował międzynarodową (w dużej mierze amerykańską) grupę ocalonych i potomków Jedwabieńskich Żydów przy okazji odsłonięcia "prawdziwszego" pomnika, i którego także czekała społeczna śmierć przez wykluczenie ze wspólnoty. Jednak jeśli się bliżej przyjrzeć, to te współczesne realia są tylko kostiumem dla przywołania dawnej zbrodni. Autorka zaplanowała bowiem dramaturgiczne napięcie po tej samej linii, po której wzbierały społeczne nastroje z 1941 roku opisane przez historyka.

W endeckim Jedwabnem - pisał Jan Tomasz Gross - przez kilka wieków udawało się opanowywać nastroje antyżydowskie, a Żydom powodziło się tam nie gorzej niż gdziekolwiek indziej w Polsce, a może nawet i lepiej. Aż do wybuchu wojny Podobnie Sikorska-Miszczuk przedstawia miasteczko, w którym "problem żydowski" znajduje się w uśpieniu i nawet gdy burmistrz zaczyna przebąkiwać wobec zagranicznych gości o "jakimś" żydowskim cmentarzu, udaje się go zagłuszyć. Dopiero w momencie oberwania chmury odżywają demony przeszłości. Burza z piorunami - jak niegdyś ogłuszająca kanonada dla mieszkańców Jedwabnego świadcząca o wybuchu wojny pomiędzy Związkiem Radzieckim a Niemcami - wywołuje panikę i rodzi gotowość obrony wspólnoty za wszelką cenę. Od tego momentu wypadki nieodwołalnie zmierzają ku katastrofie. Jak tamten mord, tak i tragicznie zakończony przemarsz z pomnikiem są akcją pokazową wobec sprawujących faktyczną władzę. Jak niegdyś Żydzi ginęli w pogromie na oczach Hitlerowców, zdumionych może karnością Polaków, tak w sztuce kirkut, burmistrz i prawda giną na oczach przedstawicieli amerykańskiego globalizmu - mera Nowego Jorku i Miss Piękności. Finałowe okrzyki kamienowanego Burmistrza przywołują krzyki palonych Żydów, które ponoć pozostały w uszach świadków na zawsze.

Wykorzystując mechanizm ustanawiania historii, Sikorska-Miszczuk nie tylko pokazuje, jak po raz kolejny triumfuje totalna wizja przeszłości, daje nam też odczuć wszystkie fazy owego fatalnego procesu. Dramat tak misternie tkający historię uwięzioną w przymusie powtórzenia może obezwładniać. Jest to siła, z którą najpierw muszą się zmierzyć sami twórcy spektaklu - udźwignąć ją, by bezlitośnie ujawnić wciąż obecne mechanizmy wyparcia, które tak wtedy jak i dziś doprowadzają do wybuchu nienawiści i do dewastacji naszego kulturowego dziedzictwa. Puścić maszynę dziejów w ruch, ale samemu nie stracić głowy i utrzymać spektakl w ryzach opowieści; wystawić piekło, nie pogrążając się w nim - to iście diabelska misja.

Maria Kwiecień, reżyserka lubelskiego spektaklu, dokonała kilku wyborów, które zaciążyły na całości i nie dały owej sile zbytniego pola do działania. Po pierwsze umieściła akcję wewnątrz białej kapsuły, a wszystkie postaci posadziła obok siebie na białych, piknikowych krzesełkach. Aktorzy - przez cały spektakl obecni na scenie - wstają i z miejsca wypowiadają swe kwestie, czasem dialogując "przez publiczność" według dość łopatologicznie stosowanego efektu obcości.

Wszystkie postaci w sztuce są jakoś dotknięte gorączką przeszłości i fałszywie upatrują w innych ratunku. Miss Piękności żydowskiego pochodzenia, która towarzyszy nowojorskiemu burmistrzowi, boryka się z traumą odziedziczoną po rodzicach ocalonych z Auschwitz. Zakochuje się w niej mieszkający w miasteczku Niemiec na Pokucie, cierpiący za grzechy ojca faszysty. Zbliża ich rola ofiar oraz poczucie wyższości wobec środkowo-europejskich "dzikusów" bojących się powrotu wojny. Drugi wątek miłosny toczy się między ową Miss a Burmistrzem, który przyciąga ją z kolei swym sentymentalnym zapatrzeniem w wielokulturową przeszłość. Zachwycając się malowniczymi płaskorzeźbami na cmentarnych macewach, zażywają doraźne lekarstwo na wspólną Polakom i Amerykanom tęsknotę za dawną kulturową różnorodnością. Aktorzy tworzący ten trójkąt - Marta Ledwoń, Przemek Buksiński i Daniel Dobosz - zdają się dobrze rozumieć swoje postaci, ale formuła "wstawania do odpowiedzi" okazała się zbyt ograniczająca i nie dała im pola do interakcji. Zabrakło więc planowego odsłaniania coraz to innych aspektów ich charakterów, nie mówiąc o konsekwentnym przeprowadzeniu dziejowej paraleli.

Skojarzenia, które uruchamia scenografia, są dobre na początek: biała kapsuła przenosi nas w czasie do tamtej stodoły, ale może także przypominać eventowy namiot, gdzie podczas familijnych festynów przy syku smażonych kiełbasek i w oparach piwa hodujemy nasz nacjonalizm. Na tylnej ścianie tego namiotu wyświetlane są projekcje, które mają oddawać temperaturę społecznych nastrojów. Wpierw mrozi nas obraz igloo, bo i pamięć o zbrodni jest zahibernowana, lecz z czasem lody puszczają, by w finale ściana namiotu stanęła w multimedialnym ogniu. W międzyczasie na scenę idzie dym, by wpuścić duchy tragicznie zmarłych. Prosty zabieg, ale przez chwilę atmosfera rzeczywiście gęstnieje - dym to, czy gaz? Zastanawia tylko, dlatego potem kazano nam jeszcze tak długo śledzić zakończenia miłosnych wątków, pozwalając duchom rozproszyć się, a nastrojowi grozy wyparować.

Projekcje miały po części zrekompensować brak 12 Zięciów Mieszkańca i 12 Synowych Mieszkańca, których w lubelskiej adaptacji zupełnie pominięto, a którzy w oryginale niosą narastanie społecznej paranoi. Problem małej obsady bywał już rozwiązywany w sztukach o podobnej tematyce bardziej umiejętnie. Marcin Liber, wystawiając w Szczecinie "Utwór o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Umińskiej-Keff, puszczał filmowe nagrania z aktorami przebranymi w stroje ludowe skandującymi groteskowe śpiewki i w ten sposób rozszerzał kameralny rodzinny dramat o kontekst społecznej ksenofobii. Kiedy u Marii Kwiecień w finałowej scenie puszczono nagranie autentycznych okrzyków z niedawnych rasistowskich manifestacji - było już nieco za późno na podbijanie dramaturgii.

Zupełnie inaczej wystawił radiowego "Burmistrza" Michał Kotański, dodając w tle odgłosy jakiegoś cudownie szczęśliwego miasta - ze śpiewającymi ptakami i rozbawionymi dziećmi oraz obowiązkowym klarnetem z Ulicy Singera, na którym odgrywano jakąś "żydowskość" pozahistoryczną, jak z oferty turystycznej. I to spod tej słodkiej polewy coraz mocniej przebijało zgniłe sumienie mieszkańców. Narratorka głosem rodem z dziecięcych bajek czytała didaskalia, będąc porte-parole autorki. W spektaklu Marii Kwiecień - i jest to kolejna znacząca ingerencja w treść dramatu - takim ironicznym komentatorem wydarzeń jest dopisana postać Teletubisia, grana przez Gabrielę Jaskułę. Gdy prowadzi publiczność z korytarza Centrum Kultury do namiotu, podskakując w swym pluszowym przebraniu i śpiewając piosenkę z kreskówki, jest zabawnie, przekornie i krytycznie. Ale gdy potem zasiada w jednym rzędzie z innymi postaciami, traci swą błazeńską bezczelność, stając się jedynie cytatem z popkultury.

W lubelskim spektaklu poszczególne elementy wydają się dobrze wymyślone, ale nie łączą się w nośną całość. Konkluzja: mamy do czynienia z interesującym szkicem, którego jednak nie zdążono przekuć w pełnowartościowy spektakl; z czymś w fazie pomiędzy czytaniem a inscenizacją. I może takie są konieczne początki scenicznego życia dramatu wybitnego, o przemyślanej konstrukcji, ale pisanego z wyraźnym autorskim przejęciem. Tekst "Burmistrza" jest bowiem tak autentyczny, że wystawiając go, niczego nie można tak po prostu odpuścić, zastąpić, wymazać, zasłonić. Przynajmniej w teatrze zdarza się czasem taka bezwzględna sprawiedliwość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji