Retoryka i gra
Zasadniczy problem tego przedstawienia, co rzadko się dzisiaj zdarza w teatrze, wiąże się z literaturą. Z wyborem utworu, z tym jaki jest, jak jest odbierany, co teraz dla nas znaczy tekst "Elektry" Giraudoux. Autor "Elektry" był w Polsce dwukrotnie obiektem fascynacji. Pierwszy raz - zaraz po wojnie, kiedy odbyły się głośne i znaczące polskie prapremiery jego sztuk, a także kiedy weszły na scenę napisane tuż przed wojną lub podczas okupacji sztuki jego polskich naśladowców - Gajcego, Świrszczyńskiej, Flukowskiego. Po raz drugi przeżywaliśmy renesans zainteresowania twórczością Giraudoux około roku 1957, kiedy jego sztuki przeszły przez wiele scen i kiedy opublikowano zbiór przekładów jego sztuk. Potem autor "Wariatki z Chaillot" przeszedł do rzadko przez reżyserów odwiedzanego panteonu współczesnych klasyków. Zarówno okres małej teatralnej reformy z lat pięćdziesiątych, jak też lata panowania w literaturze dramatycznej i na scenach groteski, a także późniejsze poszukiwania w dziedzinie inscenizacji, długotrwałe, toczące się do dziś spory teatru z literaturą - wszystko to nie sprzyjało zainteresowaniu twórczością dramaturga, którego, jeśli o literaturę francuską chodzi, przesłonił bez reszty Ionesco, Beckett i inni twórcy paryskiej awangardy. To zapomnienie twórczości Giraudoux nie jest jednak chyba jakąś rażącą niesprawiedliwością. Jest chyba po prostu wynikiem normalnej fluktuacji gustów, stylów, zapotrzebowań, którą przechodzi teatr na całym świecie. W sztukach Giraudoux na pewno bardzo zwietrzałe wydaje się dziś jego niegdyś fascynujące i odkrywcze trawestowanie greckich mitów i tematów z antycznych tragedii. Jego język pełen poetyckich uroków i paradoksalnych sformułowań - zawsze piękny, zwłaszcza w takim przekładzie, jak Iwaszkiewiczowskie tłumaczenie "Elektry" - brzmi jednak na dzisiejszej scenie dziwnie pusto. Wspaniała, osadzona w wielkiej tradycji francuskiego teatru retoryka, w której święcił triumfy Jouvet, unosi się nad dzisiejszą sceną jak dym. Lekka, zwiewna, piękna i nierzeczywista, i jak dym zakrywająca to, czego teraz w teatrze szukamy - ostrych, sformułowań, drastycznych przeżyć, przewagi działania nad słowem. Rozgrywane w jak zawsze pięknie narysowanej dekoracji Kosińskiego przedstawienie "Elektry" w Teatrze Dramatycznym jest dziwną kompozycją. Opiera się ta kompozycja na kilku wielkich indywidualnościach aktorskich, na potężnych rolach, które toną w pianie słów, które nie mogą się na tych słowach oprzeć. W tym przedstawieniu po raz pierwszy może widziałem Holoubka grającego "za dużo". Po świetnym wejściu, już w pierwszym monologu widać, jak gestem, mimiką, coraz to nowym aktorskim "pomysłem" nadbudowuje on coś ponad tekstem, który mówi, jak poprzez ekspresję oczu, głosu, ruchu stara się wyrazić, wypowiedzieć coś, czego w sztuce i w roli nie ma albo zostało bez reszty w pięknej poetyckiej retoryce zagubione. Jest to wielki popis techniki, umiejętności komponowania roli, świadomości i poczucia własnej psychofizycznej osobowości, wyczucia gestu i ruchu. Ale zarazem wydaje się, jakby ten cały trud szedł gdzieś na bok, poza i ponad tekst, poza i ponad postać Żebraka. Coś z tego jest i w roli Rysiówny, która na krzyku rozgrywa końcowy monolog Klitemnestry i która rozbija delikatną tkankę słowną tej pięknej i słabej retoryki. Jak spod kokonu wydziera się w tytułowej roli naprawdę utalentowana Jadwiga Jankowska-Cieślak - autentycznie szczera i świeża w swoim dziewczęcym zbuntowaniu przeciwko światu okrutnych i cynicznych Dorosłych. Ale już jej partner - Marek Kondrat (Orestes) nie potrafi wyjść poza sztuczną konstrukcję granej przez siebie roli. Autentycznym antagonistą Elektry jest w tym przedstawieniu na pewno Andrzej Szczepkowski jako Egist. Szczepkowski bardzo pięknie, z umiarem, ale i z poczuciem siły zagrał tę postać polityka i władcy, który zrozumieć potrafi i przewidzieć wszystko, a nawet umie też uznać własną zbrodnię, a nie wie tylko i nie może pojąć, na czym polega różnica w myśleniu i działaniu jego i Młodych - z którymi przegrywa. Natomiast Zapasiewicz, który wiele talentu i zapału włożył w symbolizującą ludzką prostotę postać Ogrodnika, nie mógł jednak poza pięknym mówieniem monologów zbyt wiele wykrzesać z tej, o dziwo, niezbyt wdzięcznej roli. Najgorzej w całym spektaklu wypadły Eumenidy, które Giraudoux chyba celowo widział jako małe dziewczynki i które dopiero w ostatniej scenie są "wieku i wzrostu" Elektry. Tutaj, od początku, jest zupełnie inaczej.
Dejmek, reżyserując "Elektrę", miał do wykonania trudne i właściwie niecodzienne zadanie, które wykonał z pełnym wyczuciem i świadomością środków służących do zbudowania spektaklu. Mając do dyspozycji piękny, ale kruchy tekst - nic nad nim nie nadbudował, nie nafaszerował efektami, nie wybijał zbyt natrętnie na pierwszy plan najważniejszej sprawy zawartej w sztuce - walki tego, co jest ucieleśnione w Elektrze, z tym, co uosabia Egist. Postawił na największe atuty, jakie miał w ręku - na aktorów. I stworzył rzeczywiście, rzadkie dzisiaj, przedstawienie "aktorskie". Przedstawienie, gdzie można zobaczyć, jak się po prostu gra.