Diabeł chce być wciąż modny
Złe czasy nastały dla diabłów, dla diabelskiego pomiotu, postarzeli się diabłowie miejscy i leśni, spowszechnieli, skapcanieli, aż przykro. Na psy zeszli, jak to już Goethe przewidział. Jeszcze są obecni w pogróżkach i połajankach (idź do diabła, a niech cię wszyscy diabli...), ale gdzie te czasy, gdy ględziły nianie, straszył klecha, a diabeł był obecny w myślach i uczynkach. Kto by dziś z diabłem chciał wchodzić w konszachty, kto by się tam kłuł w palec, by krwią serdeczną podpisać diabelski cyrograf. Wygnany z życia, diabeł znalazł sobie azyl w sztuce, ale i tutaj spadł do roli diabła operowego, diabła w kabarecie, po kolędzie chodzi, w szopce straszy... taki to i diabeł, potulny, swojski, już i dzieci się go nie boją, ciągną za ogon. Ale diabeł chytra sztuka, wykrył jak się może odegrać. Teatr! W teatrze diabeł uwił sobie ciepłe gniazdko i nie daje się zeń wykurzyć - szczególnie u nas, pod wysokim patronatem romantycznych wieszczów, którzy na diabłach znali się jak mało kto, z Belzebubami, Lucyferami i w ogóle Złymi Duchami byli za pan brat. Diabli na "Dziadach" w Teatrze Starym czują się jak u siebie w domu, ale i w Warszawie nie gorzej. Jeszcze August Kowalczyk nie przestał świecić demoniczną łysiną i butem zdjętym z diabelskiego kopyta potrząsać jako Mefistofeles w "Fauście" w Teatrze Polskim, jeszcze Tadeusz Borowski nie zapomniał roli Mefistofelesa w parafrazie poetyckiej Jerzego S. Sity w Teatrze Dramatycznym... a już nowe przedstawienia świadczą, że diabeł, przegnany z życia, przynajmniej ze sceny nie chce ujść w niesławie. W Teatrze Dramatycznym "Diabelstwa" pana Fersena, Włocha, na scenie Teatru Żydowskiego goście z Teatru Ziemi Opolskiej z "Sonatą Belzebuba" Witkacego, a w Teatrze Współczesnym przez trzy godziny egzorcyzmuje diabła (filozoficznie) sam anielski Claudel, Francuz, ekscelencja i mistyk, który lawiną słów gromi ateistę. Dobrze się wiedzie diabłom na scenie, ale czy naprawdę dobrze? Jakoś i te diabły linieją, kurczą się, nie ma co ukrywać. Pan Fersen nie silił się na filozofię. Jego diabłom wystarcza ludowość i koneksje literackie. Ale na stylizowaną, sztuczną ludowość coraz trudniej naród nabierać, a na schematycznych diabłów jeszcze mniej niż na schematycznych ludzi. Więc nudzą te "Diabelstwa", a jak już diabły nudzą, to niech ręka boska broni. Z Claudelem inaczej. Claudela "Punkt przecięcia" miał prasę dobrą, chociaż gołym okiem można było dostrzec, jak męczyli się koledzy-recenzenci, by wycisnąć z siebie pochwały dla uperfumowanego paczulą geniusza. Był Claudel wczorajszą wielkością teatru? Był. Nosił swobodnie czarny frak dyplomaty, a jeszcze lepiej zielony frak nieśmiertelnego? Nosił. No to jakże mówić o nim bez szacunku, z przekąsem, gdy w dodatku ten "Punkt przecięcia" sprzed wielu lat znalazł w Polsce doskonałego tłumacza (Juliana Rogozińskiego)? I temat już się wybornie jak figa ucukrował, jak tytoń uleżał, i świetny reżyser Jerzy Kreczmar jak nikt umie celebrować. A ja tu jednak powiem otwarcie, że jeśli już mam oglądać anielsko-diabelskie starocie i mętniactwa, to wolę naszego rodzimego "smutnego szatana" z tej samej claudelowskiej epoki, który też utkwił w tej epoce wraz ze swoim nagim szatanem Vigelanda. C. k. sąd powiatowy w Krakowie skonfiskował Przybyszewskiemu reprodukcję tego szatana w "Życiu", wbijając przysłowiowy gwóźdź do gotowej już zresztą trumny tego czasopisma. Przybyszewski jest bodaj przewrotnie zabawny, jeżeli grany serio. W Warszawie "Śnieg" w Teatrze Dramatycznym, w Krakowie "Gody życia" w Teatrze Starym pokazały, że Przybyszewski może widzów znowu interesować, chociaż, no cóż, inaczej niż o tym marzył autor "Topieli". Krytyk Greń już przed laty namawiał teatry do ekshumacji Przybyszewskiego. Claudel ze wszystkimi swoimi świętościami nudzi i drażni. Przybyszewski ze swoją nagą duszą i dziećmi szatana - przynajmniej bawi. Może i któraś z jego powieści by zabawiła? Diabłów i świętych coraz trudniej oglądać w scenerii serio. Ostatniego świętego serio widziałem przed kilku laty. Ale to było w kinie: Szymon Słupnik z filmu Bunuela. To był prawdziwy święty, groźny, okrutny, demoniczny. A ostatni diabeł? Na pewno nie z diabelskich igraszek, ani nie z parafraz diabłów romantycznych, choć wtedy były złote czasy diabelstwa. Pan Fersen nam pokazał, że diabły na poetycko są diabła warte. Diabły do parodii! - o, to już lepiej. Ale po kiego diabła ta cała metafizyka od siedmiu boleści? I w filmie podobno chcą nas straszyć diabłami. Coś mi się zdaje, że repertuar aktualny trzeba by przewietrzyć i diabły z niego przepędzić, jak Isia przy pomocy zwykłej domowej miotły przeganiała z izby diabelskiego Chochoła. Isi się co prawda nie udało. Chochoł wlazł na scenę i do dzisiaj po niej hasa, ale z diabłami bardziej wcielonymi chyba łatwiej sobie poradzić? Mówią, że diabłów nie ma. A na cmentarzu o północy to co straszy?