Biały słonik pokoju
Gdy na scenie nieoczekiwanie pojawia się siwy słoń, wiadomo już, że kluczowym rekwizytem wyreżyserowanej przez Tadeusza Bradeckiego "Miarki za miarkę" Williama Szekspira pozostanie fachowa pompka rowerowa. Chodzi o pompkę, z którą kreujący rolę pachołka miejskiego aktor Zbigniew W. Kaleta nie rozstaje się nigdy. Nosi ją w kieszeni, a raz dochodzi nawet do tego, że wyjmuje pompkę z kieszeni, by kurczowo uchwycić się pompki. Najistotniejsze jednak, że pompka Kalety jest usprawiedliwiona. Okazuje się bowiem, że Kaleta posiada nie tylko pompkę, on posiada również rower. A wiadomo: gdzie rower jest, tam i pompka być musi. Tak oto spektakl Bradeckiego nabierać zaczyna wewnętrznej spójności. Nie od rzeczy też chyba będzie zasugerować wpływ, jaki na przedstawienie Bradeckiego mógł wywrzeć znany esej Jana Kotta "Płeć pompki". Esej ten, jak wiadomo, wnikliwie analizuje trudny motyw pompki elżbietańskiej w sztuce Szekspira "Jak wam się podoba pompka".
W ogóle wypada już dziś wiedzieć, że ulubionym zajęciem londyńczyków z początku XVII wieku było kolarstwo oraz próby wynalezienia maksymalnie aerodynamicznej szprychy; że Królowa Elżbieta była pierwszą i jedyną jak na owe czasy właścicielką roweru z przerzutką pięciostopniową; oraz że najliczniejszą grupą kibiców, przybywających na rozgrywany u nas od 1591 roku Wyścig Pokoju, była zawsze grupa angielskich teatromanów, zaś żółta koszulka lidera, którą w 1599 Ryszard Szurkowski zdobył na karkołomnym etapie do Karlovych Varów, osiągnęła nad Tamizą cenę nieludzką. Dawano wtedy za nią tyle, ile dawano za nowy, lśniący, dziewiętnastowieczny patefon plus komplet płyt analogowych z dziełami klasyków wiedeńskiej operetki: Kalmana, Lehara, Johanna Straussa, Zellera oraz Offenbacha.
Tak oto, wychodząc od pompki i przez rower przechodząc, doszliśmy spokojnie do "Wiedeńskiej krwi". Wyjaśniliśmy generalną, wiedeńsko-operetkową piankę, w której unosi się leciutko cała inscenizacja Bradeckiego. Aktorzy pięknie za modry Dunaj są poprzebierani, pięknie odśpiewują szlagiery, cudnie tańczą i bawią się, i o zakład idę, że wszyscy pachną jakąś genialną perfumą, nawet liczne córy Koryntu. Jak bowiem słusznie sugeruje Peter Brook, "świat "Miarki za miarkę" jest to odrażający, cuchnący świat średniowiecznego Wiednia". Oznacza to, rzecz jasna, że u Szekspira chodzi w istocie o szampański światek Wiednia końca wieku dziewiętnastego. Brook zawsze wie, co mówi.
W ogóle nie ma co za bardzo wydziwiać, bo dzisiejszej estetyce teatralnej już nie ma się co dziwić, trzeba ją tylko inteligentnie wyjaśnić. Dlaczego Beata Fudalej (Mariana) gra u Szekspira wściekle rudą i dojmująco smętną Rachelę z "Wesela"? Gdyż z Bronowic do Wiednia jest po prostu blisko. Dlaczego w pierwszej scenie Globisz (książę Vincentio) gra uciekającego z jednego ze szpitali przy Kopernika, kompletnie zziębniętego i spanikowanego pacjenta, który nawet zapomniał odpiąć się od kroplówek, w związku z czym ucieka z kroplówkami? Dlatego, że mowa będzie o świecie ludzi moralnie cokolwiek chorych. A Andrzej Kozak (Nadzorca więzienny)? W jakim celu w jednej ze scen wolno osiada mu na dłoni spuszczany na nitce pająk? W celu symbolicznego zasugerowania ciemnego pająka rozpusty, którego sieć zaczyna wolno, ale szczelnie oplatać rzeczywistość. Tłum, wciąż nucący operetki, czasami zawodzi fragment Listu św. Pawła do Rzymian. To również jasne: Paweł był apostołem, który podobno nie lubił kobiet, a w operetkowym Wiedniu nikt, jak wiadomo, nie lubił kobiet. Artyści nucą także fragmenty z "Tako rzecze Zaratustra" Ryszarda Straussa. Co innego jednak można nucić, jak nie strofy o nadczłowieku, skoro za chwilę na scenie pojawić się ma siedzący na siwym słoniu kruczowłosy Globisz?
Nowa zatem estetyka, nowa, świeża, a nawet i ponowoczesna, hipernowoczesna. Swobodna gra wyobraźni, igraszki błyskotliwych skojarzeń, nieoczekiwane asocjacje myślowe, inscenizacyjne, aktorskie, literackie i filozoficzne. Lekkie, łatwe i przyjemne przerzucanie pomostów pomiędzy najodległejszymi teatralnymi poetykami. Fundamentalny bigos współczesnego teatru polskiego. Rower i słoń, pompka i Fudalej, kroplówka i Globisz, Strauss i św. Paweł, patefon i maszyna do pisania, Szekspir i Bradecki, generalnie zaś - rybka i pipka. Co robić? Jak się zachować wobec tak nieogarnionego ruszenia absolutnej wolności inscenizacyjnej i zasady zlepiania wszystkiego ze wszystkim? Czy pozostać na powierzchni spektaklu, na poziomie dość zresztą przyjemnych dla oka kolorowych obrazków i zabawić się - niczym smyk jakiś - w odnajdywanie linii wiodącej przez labirynt? Czy też zejść niżej, do Szekspira? Zostać na poziomie oka czy wybrać poziom myśli? Tak czy siak, tędy czy owędy - najnowszy Szekspir w Starym wyszedł na miękko, czyli po wiedeńsku. Okrągły jakiś, o kompletnie stępionych ostrzach, nie gorzki, nieznośnie przesłodzony, do rany przyłóż, na makatce powieś, daj cioci na imieniny. Szekspir - stary, spasiony, senny mops. I owszem, są w tym spektaklu dwie świetne role - jest Ewa Kaim (Isabella), jest Szymon Kuśmider (książę Angelo) - ale co z tego, skoro jest i pompka? Wybrałem pompkę. Straciłem Kaim, ale za sprawą pompki przynajmniej słoń u Bradeckiego mi się wyjaśnił.
Było tak. I tak z grubsza kończy się kolejny krakowski sezon i teatralny. Otóż, za czasów Szekspira, co udowodniłem powyżej, kochano rowery i Wyścig Pokoju, ale, niestety, nie znano jeszcze autobusów. Dlatego było w zwyczaju, że peleton zamykał biegnący słoń, tzw. biały słonik pokoju. Na nieznośnie wręcz rozkołysanym ogonie dyndała mu tablica z napisem Koniec wyścigu.