Artykuły

Pospolite żywoty martwych Polaków. Mocne sceny o nienawiści i niepamięci

Zobacz w piątek  (29.04)!  Tak już w tej chwili wygląda wojna polsko-polska, tak za chwilę może wyglądać w jeszcze dramatyczniejszej wersji, gdy dojdzie do rozruchów. Narodowy patriota pali kukłę Żyda, ksiądz demonstruje przeciw uchodźcom, używając języka Ewangelii, showman podjudza: to ONI WAM! Studenci Akademii Teatralnej zebrali polskie frustracje, zajadłość i podziały i grają na scenie ułożonej z macew. Bardzo mocno, bardzo dobrze grają. Warto zobaczyć.

To, co na co dzień dzieje się na ulicach, sączy z telewizora, hejtersko jazgocze w sieci, to, co słychać między dwiema demonstracjami, sunącymi przez kraj, dzielącymi kraj — nagle oglądamy jak w soczewce — w barwnym, czasem zabawnym, częściej przerażającym kolażu przygotowanym przez studentów IV roku białostockiej Akademii Teatralnej pt. Pospolite żywoty martwych Polaków. Reżyser Marcin Wierzchowski wraz z Danielem Sołtysińskim i studentami wspólnie zbudowali scenariusz z historii zasłyszanych, przeżytych, przeczytanych, czasem też wyobrażonych. Zadali sobie podstawowe pytania na temat przeszłości, trudnych spraw i powielanych błędów.

Efekt: cztery godziny (z przerwą), podczas których widzowie bombardowani są mnóstwem obrazów — w różny sposób ilustrujących polską mściwość, polskie frustracje, różne rozumienie patriotyzmu, hipokryzję, brak szacunku dla inności. Historie mają różny ciężar — niektóre inscenizacyjnie ocierają się o infantylność, zbytnią dosłowność, inne są zbyt przegadane, jednak zdecydowanie najwięcej jest opowieści głęboko poruszających, zaskakujących, świetnie zagranych. Spektakl jest długi, ale w sumie tych czterech godzin raczej się nie odczuwa, trochę zaś szkolny początek, kojarzący się ze studenckimi wprawkami, nie powinien nikogo zrazić — najciekawiej i najmocniej jest w drugiej części spektaklu i pod jego koniec.

Historie z puentą

Są w spektaklu historie znane białostoczanom z ekranu telewizora i z sieci, np. wrocławskie (to choćby postać księdza, który z wyjątkowym zapałem brał udział w antyimigranckiej demonstracji ONR i działa dalej, choć przełożeni przenieśli go do innej parafii i zakazali takiej aktywności; wydarzenia z Wrocławia pobrzmiewają też w obrazie spalenia kukły Żyda; ale co tu mówić o Wrocławiu, skoro przecież od niedawna mamy też miejscowy wariant palenia — białostoccy wszechpolacy jakiś czas temu bezkarnie postanowili spalić kukłę Angeli Merkel).

Są historie domowe (fantastycznie zagrana ciężka atmosfera podczas świątecznego obiadu, w trakcie którego goście rozmawiają o tożsamości, patriotyzmie i narodowych symbolach).

Są wreszcie historie nasze lokalne i trudne, mocno osadzone we współczesnym Białymstoku (jak demonstracja przeciw uchodźcom), czy fragmenty kojarzące się z książką Marcina Kąckiego Białystok. Biała siła, czarna pamięć.

Powracają dramatyczne wspomnienia z czasów II wojny światowej (gdy białostoccy Żydzi wiezieni do Treblinki wyrzucali z okien pociągu dzieci w okolicy Łap, by choć one mogły przeżyć), kontrowersyjna gra w to, kto przeżyje, a kogo zabijemy (Metoda Ustawień Narodowych sięgająca do dramatycznych wydarzeń z 1946 roku), czy decyzja o zasypaniu dawnego cmentarza żydowskiego i na jego gruzach stworzenia Parku Centralnego (rozpoczynająca spektakl metaforyczna scena w formie dziecięcej zabawy, w której malowane kredą miasteczko jest jeszcze pełnowymiarowe, polsko-żydowskie... I nagle sąsiedzi znikają).

Ci, którzy książkę Kąckiego znają lub orientują się w tym, co się dzieje w mieście, rozpoznają w niektórych scenach wątki poruszane przez autora czy wcześniej przez białostockich dziennikarzy. Czasem są trochę zbyt dosłownie spuentowane opisem wyświetlanym na projektorze, z drugiej strony jednak komuś, kto tych wątków nie zna, scenki bez puent mogą się wydać nieczytelne. Pierwsza część spektaklu to właśnie taki kalejdoskop — zbiór niepowiązanych ze sobą obrazków, które czasem w sposób oczywisty, a czasem całkiem zaskakujący sięgają do białostockich spraw wstydliwych, do historii z przeszłości, gdy w Białymstoku jeszcze mieszkali Żydzi, wreszcie do antyimigranckich nastrojów w mieście, generowanych nie tylko przez środowiska narodowców.

Baj, baj, to nie jest twój kraj

Niektóre z tych aktorskich „ilustracji" już w sposobie inscenizacji podkreślają ambiwalencję języka i przekazu, w której gustuje obecnie wielu. Mowa nienawiści nie musi się kojarzyć wyłącznie z agresją neonazisty, może się sączyć z usteczek złożonych w ciup. Może zawłaszczać język Ewangelii (świetna scena z udziałem księdza, który swą obecnością i hasłami na demonstracji antyimigranckiej legitymizuje tę nienawiść). Może być przecież lukrowana bardzo gładkimi słówkami — niektórzy są w tym mistrzami, słychać to nieustannie z różnych stron. Można przecież upierać się, że „demonstracja jest pokojowa i w obronie rodziny", a jednocześnie nawoływać podczas niej do wyrzucenia z kraju uchodźców. Można wreszcie w imię Boga spalić kukłę Żyda.

Taki niestety nastał/powrócił(?) czas.

I właśnie tę przerażającą „podwójność" fantastycznie pokazuje tekst scenariusza i niektóre sceny w spektaklu. M.in. finałowa scena demonstracji czy taniec odgrywany w pierwszej godzinie spektaklu. Młodzi aktorzy, tańcząc coś na kształt bollywoodzkiego tańca, uroczo uśmiechnięci, śpiewają melodyjną i wpadającą w ucho piosneczkę z nienawistnym tekstem, skierowanym do każdego, kto jest inny: „Baj, baj, baj, baj, to nie jest twój kraj. Dzisiaj Polska cała nie chce tu pedała". W ten roztańczony, przyjazny — wydawałoby się, gdyby nie rozumiało się języka — krąg wchodzi rozanielony i nierozumiejący Hindus z rozbrajającym uśmiechem: „O, jak ładnie śpiewacie, to prawdziwy dla mnie raj...".

Ramiona jak swastyki

Zderzenie agresywnych słów z bogobojnymi minami i skoczną melodią jest porażające. Ramiona tancerzy układają się w swastyki, a groteskowość tej sceny od razu przywołuje szeroko komentowany popis białostockiego prokuratora, który doniesienia o malowanych swastykach cynicznie bagatelizował, mówiąc, że swastyka to przecież hinduski symbol szczęścia. Zapominając najwyraźniej, że zawłaszczony przez nazistów symbol z kilkutysięczną tradycją w krajobrazie po Holocauście stał się już symbolem zbrodni.

W drugiej części spektaklu scenariusz staje się już bardziej spójny, w stylu nieco altmanowskim — w spektaklu zaczynają się krzyżować losy konkretnych wyrazistych postaci. Również młodzi aktorzy grają coraz pełniej, dojrzalej, tworząc bardzo ciekawe sceny zbiorowe i solo, wchodząc w głębsze relacje między swoimi bohaterami, często bardzo intymne.

Nastroje zmieniają się nieustannie, ledwie widownia zdąży ochłonąć po jednej historii, dostaje kolejną, bywa że wciągnięta zostaje w interakcję. Obok scen z pogranicza performance'u (widzowie dostają kartki z piętnującymi określeniami, trzymają je przez chwilę przed sobą i ich nie widzą), obok scen „głośnych", krzykliwych, z udziałem całego zespołu — wiele jest scen kameralnych, zagranych, zdawałoby się, monotonnie, a jednak poruszających. Teraźniejszość cały czas zderza się z przeszłością w różnych wariantach — czasem się od przeszłości ucieka, a czasem wyciąga jak królika z kapelusza, np. po to, by nagiąć ją wygodnie do ideologii.

W tym przekładańcu jest metoda. I pomysł na wizualizację emocjonalnej sinusoidy trawiącej Polaków.

Żyd? Ładny, tylko trochę chudy

Tu mamy obraz podjudzania dwóch stron przez showmana z mikrofonem za pomocą półsłówek i ekspresyjnej mimiki („Oni wam! To oni naszym! To nasi przez nich!"), a za chwilę poruszający monolog bohaterki relacjonującej swoje życie, szukającej swoich korzeni i odkrywającej bolesną rodzinną tajemnicę — jest potomkinią zarówno kata, jak i ofiary.

Pogaduchy koleżanek o bzdetach przy winie, radosne ćwierkanie o niczym (które w sumie okazuje się podszyte rozpaczliwą tęsknotą za bliskością — świetna scena). A obok — milczenie jednej z dziewcząt, która... po prostu wie o życiu trochę więcej.

Rozchichotane przyjaciółki, odnaleziony brat marnotrawny, sfrustrowana pielęgniarka, narodowiec, który testuje symbole, przyjaciel narodowca, w nim od dawna zakochany, radykalny, ale też trochę zagubiony ksiądz, błogosławiący tych, którzy nie chcą uchodźców, kumpel księdza z dawnych lat, dziś już po innej stronie... Losy wszystkich tych postaci splatają się w spektaklu — w różnych scenach pokazujących dramatycznie podzieloną polską rzeczywistość.

Bardzo sugestywnie widać to choćby w chwili, gdy część bohaterów zasiada do świątecznego stołu. Coś wisi w powietrzu, atmosfera gęstnieje, jakby nic nie mieli sobie do powiedzenia, a jednocześnie jakby chcieli z siebie wyrzucić jak najwięcej. Benio chce kolędować, przerażający Albert bawi się kukłą Żyda, którą chce spalić na jutrzejszej demonstracji, ksiądz pyta: — Co to? Albert: — Żyd. Ksiądz: — Ładny, tylko trochę chudy... Albert monotonnie: — Jeszcze nie wiem, czy go zniszczę, spalę, czy zlinczuję... Benio: — Nie chcę, żebyście tam jutro szli...

Żyjemy na gruzowisku

Przytoczenie owych dialogów nie zabierze efektu niespodzianki — w spektaklu takich niespodzianek, wolt i zwrotów akcji jest zatrzęsienie. Dodajmy więc jeszcze, że groteskowy obiad to tylko posępny wstęp — do demonstracji dojdzie, ksiądz — choć to „pokojowa manifestacja" — zawłaszczy Ewangelię, wykrzyczy straszne słowa, powtórzy stereotypy, wyrzuci uchodźców z Betlejem, tłum go będzie oklaskiwał. Czy weźmie — jak zarzuci mu dawny kumpel — odpowiedzialność za to, że po jego słowach ludzie pójdą i zlinczują obcokrajowców?

To mocna scena, zostaje w głowie na długo, tak jak finałowa wizualizacja tego, co może się w każdej chwili stać, co się może powtórzyć. Słychać krzyki, kamera sunąca wśród ludzików po makiecie miasteczka rzuca profetyczny obraz na ekran.

Ale młodzi aktorzy nie szafują tylko obrazami — między wierszami stawiają pytania, na niektóre próbują odpowiedzieć, przyglądają się historii z prawa i lewa, starają się czasem zrozumieć niektórych swoich bohaterów i pojąć, co się z nimi dzieje. Swoje role praktycznie wszyscy budują bardzo wyraziście i sugestywnie, właściwie każda z postaci zapada w pamięć. W tych kreacjach istotne jest wszystko, nawet takie gesty jak nerwowe obciąganie sukienki czy spadanie z krzesła.

Można by oczywiście skrócić niektóre sceny, z czytelnością niektórych można by polemizować (m.in. erotycznym snem Alberta). Ale przecież ze snami się nie dyskutuje.

Bardzo dobrze się stało, że spektakl zbudowali młodzi aktorzy. Że grają dojrzale i emocjonalnie. Że pod dobrym kierunkiem przełożyli na scenę polskie myśli i lęki, podłe i dobre słowa i że dają nam pewną lekcję z pamiętania. A wszystko to na scenie usianej skalnymi blokami przypominającymi macewy.

Prosty i sugestywny scenograficzny zabieg. Na takim zepchniętym głęboko gruzowisku - czyichś marzeń, niedokończonych spraw, krwi — przecież żyjemy, pracujemy, odpoczywamy. Zapominamy.
 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji