Trochę śmiechu i nic więcej
Czy warto dzisiaj grać farsę? Alba inaczej, czy istnieje współcześnie zapotrzebowanie na farsę? Gdyby się opierać wyłącznie na frekwencji (np. w "Kwadracie") można by zaryzykować twierdzenie, że tak.
Wychodząc z teatru na własne uszy słyszałam jak to jedna pani drugiej pani tłumaczyła, że "Kwadrat" to jedyne dzisiaj miejsce gdzie można się pośmiać. - No i - dodała - czasami "Współczesny". Zapewne myślała o spektaklu "Jak się kochają". A swoją drogą ciarki przeszły mnie na samą myśl o wrzuceniu wszystkiego do jednego przysłowiowego worka (wyszłaby z tego pewnie Kwadratowa Syrena we Współczesnym wydaniu). Ale to już temat nie na recenzje a raczej na rozprawę dla socjologa.
Autor wystawionej w warszawskim Teatrze Kwadrat komedii "Czarujący łajdak", Pierre Chesnot, to współczesny francuski pisarz twórca popularnego repertuaru dla teatru i telewizji. A zadebiutował 25 lat temu w branży rozrywkowej jako twórca i wykonawca popularnych piosenek. Obecnie oprócz komedii (wystawianych nie tylko na scenach francuskich ale i za granicą) pisze także teksty w rodzaju skeczy przeznaczone dla telewizyjnych programów rozrywkowych i występuje w nich jako wykonawca. I temu głównie, zawdzięcza swą popularność we Francji. A za sztukę "Pomyślności" Stowarzyszenie Autorów i Kompozytorów Francuskich przyznało mu nagrodę.
Trzeba powiedzieć, że Piecie Chesnot miał odwagę żeby dzisiaj zająć się farsą, a wiec gatunkiem traktowanym z przymrużeniem oka, a nawet - przez co wybredniejszą publiczność - z lekką pogardą. Farsa bowiem, posiłkując się głównie humorem sytuacyjnym, gagami, prościutką intrygą i niezbyt lotnym intelektualnie tematem dostosowana jest do zaspokajania niewybrednych gustów swoich odbiorców. A więc koniecznie muszą być jakieś perypetie damsko-męskie, jakiś trójkąt małżeński (albo i wielokąt, jak w "Czarującym łajdaku"), jakaś "nielegalna" miłość i jakiś splot nieporozumień kończący się happy endem. Tak było w wieku XIX, na początku XX i tak jest dzisiaj u Chesnota, (specjalisty od humoru francuskiego) w "Czarującym łajdaku".
Oto krzepki sześćdziesięciolatek nad wyraz nie stroniący od pań. A raczej panienek. Bo starszawe - w sztuce - to są tylko jego żony: pierwsza i druga (a i między nimi jest nierówno, bo 20 lat przepaści metrykalnej). Kochanki zaś to młode dziewczyny, trzy razy co najmniej młodsze od bohatera. Taka obfitość życia erotycznego - przy jednoczesnym obarczeniu legalną żoną i takoż legalnymi dziećmi - wymaga od bohatera nie lada sprytu (kłamstwa, kłamstewka, różne zawiłości) i musi - prędzej czy później - doprowadzić do eksplozji. No i doprowadza. Bohaterowi zewsząd osaczonemu damami pozostaje rola symulanta. Ucieka się więc - wprawdzie nie po męsku, ale za to do bardzo męskiego zawału serca. Wszystko po to, by w ostatniej scenie, wykonać - za plecami żony i aktualnych, a raczej byłych już kochanek - telefon do najnowszej "zdobyczy". Słowem jest to rzecz o niczym, czyli o... oczach Maryni. Owego "pożeracza" serc niewieścich gra Jan Kobuszewski z właściwym sobie dowcipem, poczuciem humoru i talentem komicznym. Chociaż początkowe sceny, w których autor jako narrator opowiada nam część swojej małżeńskiej (i poza) biografii, wypadają dość blado, (zwłaszcza jak na komika tej klasy, co Jan Kobuszewski).
Przedstawienie wyreżyserowane dość zgrabnie: jest intryga, jest komizm postaci i sytuacji, jest śmiech publiczności. Tylko po wyjściu z teatru jedyne co pozostaje (bo już nie śmiech) to wrażenie pustki.
Po śmierci (nie z własnej woli) Teatru STS, "ostatniego, co tak satyrę wodził" nie masz w Warszawie, ba, w całym kraju, teatru satyrycznego z prawdziwego zdarzenia. Może warto by się nad tym zastanowić i do tych zastanowień spróbować przymierzyć Teatr Kwadrat. Bo, jak na razie, przypadkowość repertuaru coraz bardziej "popularnego" nie wróży mu nic dobrego.