Boks w teatrze
"Sztuka o zawrotnej karierze młodego pięściarza amerykańskiego...
- świat menagerów, przekupny i zły...
- pięściarze i gangsterzy...
- psalmy i pistolety...
- ring i rewia z lat trzydziestych...
Trzeba to zobaczyć!"
Takie słowa można przeczytać w ulotce wydanej przez Państwowy Teatr Ziemi Krakowskiej im. L. Solskiego w Tarnowie. Dyrektoruje mu od trzech lat nasz redakcyjny kolega, autor stałego felietonu "2x2=?" - Ryszard Smożewski. To jego słowa są w tej ulotce. A mowa o sztuce nieżyjącego już od 10 lat amerykańskiego pisarza, Clifforda Odetsa pod tytułem "Złoty chłopak" ("Golden boy"), która stała się sensacją nowego sezonu teatralnego w Tarnowie. Nie można kupić biletów! To zupełnie nieprawdopodobne w życiu teatrów mniejszych miast.
Czy to możliwe, by napisany przed 40 laty typowy melodramat amerykański mógł się stać wydarzeniem teatralnym?
W zatłoczonym foyer nowego teatru tarnowskiego przeważa młodzież. Na twarzach wyraźnie rysuje się zdziwienie. Przecież zaraz ma się rozpocząć spektakl, a tu wszystkie drzwi na salę są zamknięte. Po co więc figuruje ta godzina na afiszu? Właśnie dochodzi... A z sali słychać jakieś odgłosy. Co tam się dzieje? Punktualnie o podanej godzinie rozpoczęcia spektaklu otwierają się drzwi. Publiczność niemal wdziera się na salę. Tu znów zaskoczenie. Na środku... Tak, to ring. Chociaż nie taki normalny, z linami i tymi charakterystycznymi spluwaczkami. A jednak nie ma wątpliwości, że to ring. Połączony ze sceną jakby małym mostkiem. Dekoracja - olbrzymie fotogramy z walk bokserskich. Na ringu leży już zmięty ręcznik a na scenie mnóstwo rekwizytów i sporo ludzi, z których każdy coś robi.
Kurtyny nie ma.
Zaskoczeni widzowie zajmują, miejsca wokół teatralnego ringu. Przygasają światła. Sędzia daje komendę: boks! I rozpoczyna się spektakl podzielony, jak pięściarska walka zawodowa, na 12 rund.
Główny nurt akcji toczy się na owym ringu, scena zaś służy głównie do wypełnienia przerw międzyrundowych. Wtedy zaczyna żyć własnymi regułami, obrazując amerykański styl życia. Ponad 30-osobowy zespół za każdym razem gdy jest owa przerwa, daje znakomitą panoramę Ameryki. Jest tam miejsce na sportowe realia - sędzia, zawodnicy, obsługa ringowa, śpiewa się też biblijne psalmy, co robią oczywiście panie z Armii Zbawienia, znalazła się też świetna muzyka i "asterowski" taniec, gangsterzy i policjanci, fotoreporterzy i sto innych typów, składający się na barwny lecz ostry obraz Ameryki, podany teatralnie i po mistrzowsku. Jest to jakby serial o USA, ale ukazujący klimat, w którym rodził się "złoty chłopak". Rodził się, bo początkowo miał być nie pięściarzem, lecz świetnym skrzypkiem, jak tego życzyli sobie rodzice. Porwał go jednak boks. Przyszła błyskawiczna kariera, sława, pieniądze, dziewczyna i oczywiście tragiczny finał. Treść - w zasadzie banał, natomiast pomysł inscenizacji jest zupełnie niezwykły.
Na nic by się zdał nawet najznakomitszy pomysł Smożewskiego, gdyby tarnowskiemu teatrowi brakowało ludzi zdolnych do jego realizacji. A tym razem rzecz polega nie tylko na umiejętnościach artystycznych, lecz również na możliwościach fizycznych. Jak w sporcie. Tyle przecież w tej sztuce ruchu, tyle prawdziwego sportu. Jest jednak, w Tarnowie dużo młodych aktorów. 14 osób nie tak dawno zdobywało aktorskie dyplomy. Młodzi i silni. Ma więc Smożewski prawie urodzonego pięściarza Andrzeja Bieniasza, ma, wypisz wymaluj menagera, byłego kielczanina i...lekkoatletę Ryszarda Kotysa, bardziej sycylijskiego od Sycylijczyka ojca "złotego chłopaka" - Jana Pyjora, ogromnie prawdziwego trenera, dobrze znanego kieleckiej widowni Jerzego Wasiuczyńskiego, błyskotliwego Marka Litewkę i bombową dziewczynę Monikę Niemczyk, która nie tylko amerykańską "girl" potrafiła być, lecz znawczynią sportu także, i trzydzieści dalszych osób.
Walą więc tarnowianie do swojego teatru. Miasto mówi o sztuce. Młodzież ma swojego idola. Po sztuce czatuje na "złotego chłopaka". Jego autograf jest tu teraz szczególnie cenny.
Smożewski ma taki swój osobisty i charakterystyczny uśmiech zadowolenia. Pojawia się on w szczególnych przypadkach. Tak właśnie uśmiechnął się zaczynając opowieść o sztuce...
- Przeczytałem ten dramat przed sześciu laty. W polskim wydawnictwie poświęconym dramatowi amerykańskiemu. To był błysk. W pewnym momencie wpadł mi pomysł na inscenizację. Tak, ten sam, który prezentuję w Tarnowie. Od razu chciałem mieć tę sztukę. Okazało się jednak, że była ona jeszcze własnością autora. Postanowiłem czekać. Wreszcie umowa wygasła i nasza agencja artystyczna dostarczyła mi sztukę. Rozpoczęła się żmudna i ciężka praca całego zespołu.
Opłaciło się to czekanie i praca. Prapremiera - to już jest coś! A przy tym - jest to pierwszy grany w Polsce dramat, którego całą treść stanowi sport. Spodziewałem się, że już sam temat będzie frapujący dla widza. Przecież dziś świat dostał absolutnego bzika na punkcie sportu. A tu jeszcze, jakby na moje zamówienie, walka gigantów zawodowego pięściarstwa.
Myślę jednak, że nowy, nie spotykany raczej pomysł inscenizacyjny jest równie ważnym elementem powodzenia sztuki, zaś z pewnością najważniejszym elementem jej wartości artystycznych.
Solidność w teatralnej robocie jest również ogromnie ważna dla widza. Nie ma w tym przedstawieniu fuszerki. Jest przecież prawdziwy sprzęt bokserski, są przeróżne realia zawodowego pięściarstwa, a niektórzy aktorzy przez kilka miesięcy trenowali boks w miejscowej, drugoligowej sekcji. Metalu. Odtwórca głównej roli czynił to z takim zapałem, że musiałem mu dać dożywianie. Zbyt szybko i dużo tracił na wadze.
Mamy na scenie prawdziwych, miejscowych trenerów Wróblewskiego i Lechowicza (na zmianę) -a także najlepszych tarnowskich bokserów Sobańskiego, Madeja i Mrowca, którzy trzykrotnie w tygodniu uczestniczą w spektaklu nie biorąc za to ani grosza. Ponoć w sporcie nie chcą w to uwierzyć! Widzom się podoba gdy widzą na scenie swoich, znanych sobie ludzi. Myślę o wprowadzeniu do sztuki Leszka Drogosza. Jeżeli się zgodzi. Chociaż kilka razy. I bokser to przecież, i aktor zarazem.
Oprawę muzyczną zrobił najlepszy w Polsce kompozytor muzyki teatralnej, Stanisław Radwan z Krakowa, układy ruchowe opracował znany specjalista Waldemar Wilhelm z Łodzi, który także w "Potopie" nad tym czuwał. Scenografia Marii Adamskiej dopełnia całości, która jest chyba wymownym dowodem szacunku dla naszego widza.
Dodać tu trzeba, że cały ten wyrównany zespół połknął sportowego bakcyla i gra wręcz brawurowo. Ci sami ludzie, którzy początkowo nie wierzyli nawet czasem w możliwość takiej właśnie realizacji sztuki, dziś przypominają sportowców walczących zapamiętale. Nasuwa się jakieś tam porównanie do naszej piłkarskiej reprezentacji na mistrzostwach świata. Smożewski jak Górski, potrafił przekonać swój zespół, że jest możliwe to, czego dotąd jeszcze nie robili. I że to przyniesie sukces. Tak się też właśnie stało.
Trzeba to koniecznie zobaczyć - wmawia ludziom Smożewski. I ma rację. Oznacza to jednak dalszą podróż. Zbyt rozbudowano to w obsadzie i realiach sztuka, by myśleć o wyjazdowym pokazaniu jej i u nas.
Ale mam pomysł. Dla klubów i organizacji sportowych. Organizuje się teraz różnego rodzaju podsumowania roku. A może by tak zamiast kiepskiej herbaty, słabej kawy czy zeschłych ciasteczek zafundować działaczom wyjazd do Tarnowa?