Artykuły

Rytuały nienawiści

"Pokojówki" w reż. Józefa Opalskiego na Scenie w Bramie Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Jacek Wakar w portalu Polskiego Radia.

Najpierw właściwie nie ma nic. Ciasny pokój rozjaśnia na krótką chwilę światło reflektora. Światło nie jest stąd, nie należy do tego teatru. Pada z góry, jakby czuwało nad wszystkim. Jedyna namiastka Boga w świecie, który go dawno z siebie wyrugował. Obraz trwa bardzo krótko, ale to wystarczy. Jeszcze powietrza nie ogrzały ludzkie oddechy, jeszcze nie zaczęła się gra. W pustce sceny bez ludzi, bez trzech nieubłaganych aktorek, jest zimno, ale jest i spokój. Martwy spokój. Genet ten spokój odbiera, ale na koniec reflektor spojrzy na nas znowu. Powróci pustka jako zapowiedź kolejnej ceremonii.

Pokojówki Geneta to nie jest zwykłe arcydzieło dramaturgii. Ilekroć przerzucam strony tej niby starej sztuki albo słyszę ze sceny frazy pisarza, jestem jak oniemiały. Dość mówić, że to esencja morderczej, bo lakonicznej, ograniczonej tylko do esencji ludzkiego bólu poezji, dość dowodzić, że takie trzy role dla aktorek zdarzają się raz na... Banałem będzie twierdzić, że przy bezwzględności Geneta, a w szczególności okrucieństwie Pokojówek, dzisiejsze literackie zabawy domorosłych brutalistów trzeba zbyć wzruszeniem ramion. Istotne jest, że nie ma Pokojówek, jeśli nie wgryzą się głęboko w aktorki, reżysera. Jeśli nie wezmą od nich czegoś ich, własnego, bowiem z Genetem nie ma bezpiecznego odtwarzania postaci "od-do". Jest za to nieustanna gra na wielu poziomach, żonglerka coraz to innymi maskami, które powoli przyrastają do twarzy. Jest zakończenie, kiedy na scenę wchodzi śmierć. I wtedy gra się kończy, przestaje być grą. Wielka sztuczność teatru ustępuje.

Nie ma Pani, bo są trzy służące, trzy kobiety po prostu. Nic w tym dziwnego, przecież Genet oświadcza - związek służby zapewne istnieje, ale nas nie obchodzi. Więc niech idą w diabły zależności między społecznymi klasami we Francji lat 40. ubiegłego wieku czy gdziekolwiek indziej. Pal licho kwestię buntu uciemiężonych przeciw ciemiężącym. Nie o tym jest ta sztuka. Genet napisał o złu, które tkwi głęboko w ludziach i przeistacza ich w potwory. To prawda, może owo zło nie doszłoby do głosu, gdyby życie było lepsze, ale tak nie jest i nie ma co rozdzierać szat. Józef Opalski i jego aktorki każą tylko patrzeć i nie odwracać wzroku. Jak zaczynają się kolejne ceremonie - powtarzający się rytuał nienawiści, jak opadają kolejne maski, jak spod szminek, grymasów, gestów teatru i kobiecości na kilka chwil, właściwie ułamków chwil, wychodzi ostateczna bezbronność.

Ta bezbronność Joanny Mastalerz, Doroty Godzic i Natalii Strzeleckiej, sprowokowana przez reżysera Józefa Opalskiego, jest w moim odczuciu, dotknięciem sedna nie tylko Pokojówek. To jest mały - jak to u Opalskiego - teatr, w którym najpierw buduje się czar widowiska, mami sztucznością, piękną, acz okrutną iluzją, a potem wszystko jednym ruchem burzy. I już nic po cudownych złudzeniach. Na twarzy Pani Natalii Strzeleckiej rozmazana szminka i róż, grymas ust zastygły jakby w stopklatce i tylko oczy, w których czai się strach, bo ceremoniał zdaje się wymknął się spod kontroli. Koniec gry Joanny Mastalerz, która zostaje sama z bezradnością dziewczyny - na chwilę przestaje rozdawać karty - i wtedy zostaje samo przerażenie. Na krótko, bo jest przecież jeszcze pełna, choć wystygła filiżanka... Wreszcie suchy głos i z pozoru wyzute z emocji spojrzenie Doroty Godzic. Bezbrzeżny smutek i przeświadczenie, że będą kolejne ceremonie. Na Scenie w Bramie trwa przecież taniec śmierci, jego rytm powraca raz po raz.

Jest w rolach z krakowskich Pokojówek w Teatrze im. Juliusza Słowackiego to, na co zawsze czekam, kiedy siadam na widowni. Ostateczne odkrycie się aktorek, kiedy stają przede mną w całej swej bezbronności, odrzucając wypróbowane sposoby, gierki, zostawiają warsztat. Czystość i wzruszenie tym większe, że przecież chwilę wcześniej, zanim opadły te maski, na scenie trzy na trzy metry trwało coś na kształt małego grande spectacle. Pokojówki odgrywały swoją zabawę w śmierć. Scena była ich, pełna mocnego grania szerokim - czasem do przesady - gestem, mocnym głosem, przerysowaną intonacją. Gdy po takim tour de force zostawi się to wszystko, by stanąć przed widownią jak nago, ja patrzę i mam poczucie, że dostałem dar.

Jest przedstawienie Opalskiego o tym i o tamtym, jak Pokojówki Geneta. O tym, jak w człowieku rodzi się potwór i zaczyna swe rytuały. O tym, że nie ma siły, by te ceremonie przerwać i nawet śmierć niczego tu nie zmieni. Po prostu zamiast trzech zostaną dwie kobiety, i tyle. O tym, że nie ma dokąd uciec, kiedy zostaje się sam na sam ze sobą. Bo dookoła pustka, świat bez ciepła i bez Boga.

Znów, nie pierwszy raz u tego reżysera, jest spektakl Pokojówek aktem wiary w teatr. Mała scena, łóżko, stół, wysokie metalowe wazony i kwiaty. Prawie nic, by nie przeszkadzać pustce. A jednak teatr pełną gębą, który nie kończy się na gadaniu, nie wstydzi się być widowiskiem. Tylko śmierć może je przerwać, choć też przecież do pewnego momentu i ona bywa grą.

I jeszcze coś, co zdarza się już szczególnie rzadko. Wydaje się, że Pokojówki Opalskiego, jak niegdyś - nie boję się tych porównań - choćby Wszystko o mojej matce Almodovara, są hołdem dla aktorek i aktorstwa kobiet. Pulsującym kobiecością w wielu odcieniach.

Wielkie zwycięstwo inscenizacji w Bramie, Józefa Opalskiego i jego aktorek polega na tym, że one są w tym przedstawieniu z krwi i kości, z całą urodą, a czasem błyskiem wulgarności, ale dotknąć ich nie można. Jakby należały do innego świata, innego porządku. Teatr jest przed oczami, jedno mignięcie i znika. Mały, bezradny i piękny, choć morderczy jak Genet. Iluzja tym razem boli, nie daje przestać pamiętać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji