Księżniczka techno
"Iwona, księżniczka Burgunda" w szczecińskim Teatrze Współczesnym zaczyna się rewią mody. Krzykliwej, szpanerskiej, takiej, którą się chętnie ogląda na pokazach, lecz raczej nie nosi. Z głośników dudni wulgarne techno, z pewnością niegodne Jacka Ostaszewskiego, autora subtelnych kompozycji do przedstawień Mądzika i Lupy.
Podnoszenie atrakcyjności? Nie tylko, także modyfikacja znaczeń. Ta "Iwona" nieco "Operetką" pachnie, ale "Operetką", przez którą, przynajmniej chwilowo, nie wieje wiatr historii. Panuje forma - taka, jaka była obsesją Gombrowicza: wszechwładna, niewzruszona, nieco nudna w swej stabilności. Regulująca stosunki międzyludzkie, wyznaczająca hierarchie, obłaskawiająca niebezpieczeństwa, pozwalająca skutecznie usuwać z pola widzenia grzeszki, ułomności, kompleksy. Tyle że forma ta nie objawia się już poprzez ceremoniał dworsko-królewski, dobry może jeszcze w bajkach albo ckliwych melodramatach. Jej ucieleśnieniem współczesnym staje się konwencja masowych, głównie telewizyjnych shows. Oto rzeczywista etykieta naszych czasów! Równie sztywna jak tamta, równie nieprawdziwa w pozornej słodyczy, równie bezwzględna w narzucaniu standardów zachowań, w przyprawianiu gąb, w uniformizacji. Tudzież równie gwałtownie erodująca w chwili, gdy znajdzie się ktoś jej nieuległy.
Ktoś taki, jak Iwona Beaty Zygarlickiej: nie garkotłuk, nie kretynka (jak wielokrotnie postać tę pokazywano) i nie ucieleśniony symbol, chodząca teza. Zwykła dziewczyna - nie umalowana, nie uczesana, w niemodnej sukience. Z pewnością mocno nieśmiała - ale nade wszystko niepodatna na konwencję: na uśmiechy, ukłony, dygnięcia na komendę, miałkie pleplanie. Na wygłupy. Nierozumiejącym wzrokiem wodzi za księciem traktującym ją jak egzotyczne zwierzątko, tak zadziwiona, że niezdolna nawet do obrazy. Potem usiłuje wejść w rolę królewskiej narzeczonej, ale wchodzi w nią jak umie: tonem kanciastego serio, a to tylko piętrzy nieporozumienia i gwałtownie przyśpiesza destrukcję. Król, królowa, szambelan gubią maski, tracą się, głupieją. Tylko mistrz ceremonii całego show, coraz idiotyczniej uśmiechnięty, nie spuszcza z tonu. Widowisko kręci się dalej i to ono w końcu ukatrupi nieszczęsną buntownicę.
Jesienią ubiegłego roku oglądaliśmy w Krakowie "Iwonę" Ingmara Bergmana ze sztokholmskiego Królewskiego Teatru Dramatycznego. Szwedzki mistrz w przedstawienie utrzymane w duchu stylizowanej zeszłowiecznej farsy - wbudował niebosiężną parabolę: kazał Iwonie umierać pod krucyfiksem, jakby na ofiarnym ołtarzu. Przy całym szacunku dla profesjonalizmu gości, wyżej cenię szczecińską interpretację Anny Augustynowicz. Za skromność, skupienie się na oliwieniu Gombrowiczowskiej maszynki, miast na jej komplikowaniu. Za operowanie współczesnymi środkami wyrazu, bez obciążania spektaklu stylizacjami mnożącymi dystanse. I generalnie za teatr stojący bliżej ziemi.
Blisko ziemi teatr Anny Augustynowicz stał od zawsze. Od debiutanckiego "Brela" w Tarnowie, gdzie do poszczególnych etiud, zbudowanych z songów francuskiego pieśniarza, aktorzy wychodzili w roboczych strojach - niejako z prywatności, bez groźnego tu estradowego sznytu. Potem była "Iwona" w Kaliszu, inna od obecnej, trochę nieporadna, obciążona nadmiarem tropów interpretacyjnych znoszących się nawzajem. Już wtedy jednak reżyserka objawiała widoczną we wszystkich jej pracach (nawet w bajkach dla dzieci) niechęć wobec grzecznych obrazków, wobec retoryki i chłodnego referowania ze sceny założonych tez, wobec teatru nie osadzonego w emocjach, w psychoanalizie, w biologii. Wobec, by tak rzec, teatru bezcielesnego. Bezcielesny bywa prawie cały nasz teatr dzisiejszy. Reżyserzy i zwłaszcza - aktorzy zapomnieli, że ciało świadczy o postaci niekiedy celniej niż słowa. Augustynowicz nie zapomniała. Jej teatr często "mówi ciałem": nagością, śmiałymi zbliżeniami, obnażaną brzydotą - czy to w angielskim dramacie obyczajowym Clare McIntyre "Bez czułości", czy w szwedzkim psychothrillerze Stiga Larssona "Naczelny". Reżyserka chętnie łamie bariery pruderii - nie po to jednak, by prowokować lub podniecać. Po to, by nie odstawać od kina, literatury, gazetowych reportaży, by nie zamykać teatru w rezerwacie zapiętych szczelnie, obojętnych pięknostek. By szukać szczerości wypowiedzi artystycznej - także w rejonach objętych obyczajowym tabu. By podsuwać zwierciadło życiu również w jego brzydocie i zakłamaniu, intymnościach i tajemniczościach, psychologicznych meandrach, irracjonalnych perypetiach. I okazało się, że widz polski chodzi nie tylko na farsy, że da się - w nie najbardziej teatromańskim przecież Szczecinie, znaleźć odbiorców gotowych współmyśleć w teatrze o kwestiach tak niewesołych jak mijanie się ludzi, niewrażliwość, ból osamotnienia, mniej lub bardziej świadome okrucieństwo. Jak funkcjonowanie całych maszynek presji psychicznej - w klasycznej "Klątwie", w "Naczelnym" czy właśnie w "Iwonie". Jak brutalizacja codzienności: bezmyślne morderstwa dokonywane przez nastolatków, opisane prosto z kronik kryminalnych w "Młodej śmierci" Grzegorza Nawrockiego. Tu było wprawdzie po premierze trochę głosów oburzenia - ale są i świadectwa katarktycznego wręcz odbioru spektaklu przez młodych widzów.
Wady (żeby nie zemdliło od pochwał): niekiedy z lekka kiczowate tendencje plastyczne (cały "Naczelny" na niebiesko), niekiedy monotonia aktorska. Wszyscy mają swoje miejsce w strukturze spektaklu, ale indywidualny rys poszczególnych postaci ginie. Może już czas, by Anna Augustynowicz spotkała się z mocniejszym zespołem? Choć i ansambl Współczesnego stać na perełki. Szambelan Ingvara Kjellsona w Bergmanowskiej "Iwonie" był, owszem, profesjonalnie zagraną kukiełką z farsy; reżyser przerobił go na klechę, kazał lubieżnie rozpinać sutannę i demonstrować różowiutką bieliznę. Szambelan Jacka Polaczka w scenach intymnych tańczy. Z siwym łbem, w trykotach i baletkach zapamiętuje się w baletowych pas, w których jest i marzenie, i homoerotyzm, piękno i oślizłość, wzruszenie i groteska naraz. Cały Gombrowicz - w pigułce.
Iwonę zabija widowisko. Łomot techno narasta. W czerwonych reflektorach dwór podryguje rytmicznie; królewska perswazja sączona do mikrofonu zmienia się w rodzaj rapu. Dwór jest nagi. Zrzucił wymyślne stroje; jest jednym tłustym cielskiem, rozkołysanym w pulsującej ekstazie. Muzyka wzmaga się, rytm rezonuje w kiszkach, mikrofonowe szepty wciskają się w uszy. Każdy by się udławił.