Artykuły

Juliusz Cezar

Arnold Szyfmann ponoć kilka miesięcy zabiegać musiał o zez­wolenie na wystawienie "Ju­liusza Cezara" w Teatrze Pol­skim. Ale był wtedy rok 1913 i mordowanie na scenie tyra­na nie było w smak carskiej cenzu­rze. Mamy więc teraz ponownie tę sztukę na scenie i spiskowcy pod wodzą Bru­tusa zakłuwają na śmierć boskiego Ju­liusza. Potem Brutus - Gogolewski, jak ongiś Węgrzyn lub Adwentowicz wygłasza mowę do Rzymian, a po nim Antoniusz - Holoubek, jak ongiś Jerzy Leszczyński. Wtedy za Szyfmanna i po­tem za Schillera ciarki przechodziły po grzbiecie, kiedy tamci mówili. Ale też plebs rzymski nie był bezwolną masą, jeno tłumem, albo nawet motłochem, który miał swe groźne momenty i moż­na go było podszczuć i być przez niego zlinczowanym. Tak się przynajmniej mogło zdawać ludziom z drugiej stro­ny rampy, choć bardzo zawsze scepty­cznego Irzykowskiego raziła u Schillera operowa rytmizacja i skanzja pomru­ków tłumu, który nie miał być tłumem wiecowym, ale dramaturgicznie wysty­lizowanym. Otóż to: "Juliusz Cezar" był na pew­no w intencjach tamtych twórców tea­tralnych stylową, historyczną dramą, rekonstruującą w gorący i w miarę pompatyczny sposób scenerię spisku na Cezara i sromotną później klęskę za­machowców. Był więc po trosze operą i ilustracją podręcznika historii. Był jednak też Szekspirem. A Szekspir, jak mówią uczeni w piśmie, zmienia się z latami, wiekami, zmienia się razem z nami. W "Koriolanie" Szekspir mówi, że there is world else where - świat jest i gdzie indziej! Koriolan wygnany przez plebs i zdradzony przez patrycjuszów musi opuścić Rzym, do którego wróci potem jako zdrajca na czele armii Wolsków. Wtedy jednak świat był prawie pusty. Stał więc otworem i wygnanie oznaczać mogło tylko wolność, wyzwo­lenie spod pewnej machiny społecznej. A tak przecież nie było. Wygnany mógł umrzeć śmiercią głodową lub stać się łatwym łupem pierwszych spotkanych rzezimieszków. Ale mamy epokę cezariańską i ludzi pokroju Brutusa, którzy swymi sztyle­tami przeciwstawić chcą się wszech możnej historii. Sztuka mogłaby też właściwie nazywać się "Brutus". On bowiem, jego ideologia i determinacja są głównym motorem akcji, jej uza­sadnieniem i racją ostateczną. Szekspir wyeksponował jednak nazwisko Juliu­sza Cezara. Osobowość jego, a potem duch ciąży nad sztuką i jest duchem zemsty, re­wanżyzmu? Nie, duchem historii, sym­bolem potęgi Rzymu, jego przyszłością, hasłem jego nowej ekspansji. Nie na próżno Antoniusz wywleka na Forum skrwawiony płaszcz Cezara, jak czer­woną płachtę lub czerwony sztandar. Dziś szekspirowskiego "Juliusza Ce­zara" nie można już interpretować po­dług kanonów dramaturgii z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, ani też, jak czyniono to przed wojną, usiłować znajdować w nim aktualne precedensy polityczne, zarówno za, jak i przeciw reżimowi. Przewidująco więc postąpił Ludwik René przenosząc punkt ciężkości dramatu na analizę "zbrodni i kary", to znaczy na Brutusa. Kasjusza et consortes. Ale ta analiza była zbyt anemiczna i zrealizowana została środ­kami retoryki i kazuistyki. Aktorzy (Holoubek. Gogolewski i Zapasiewicz) pięknie deklamowali poetycką prozę Szekspira w przekładzie Jerzego Sity. przekładzie wibrującym autentycznym dramatyzmem. I wtedy nawet zdawało mi się, że jestem w Comedie Francaise na którejś z sztuk Rasyna lub Corneille'a. Bloki deklamacyjne brzmiały au­tonomicznie, jak sądowe oracje. Miały uzasadniać zabójstwo Cezara lub pod­ważać jego sens. Wobec kogo jednak? Gdzie byli podsądni? Strony tego kar­nego procesu historii? Do kogo to ad­resował np. Antoniusz - Holoubek owo słynne:

"Jeśli łzy macie,

wylejcie je teraz.

Widzieliście Cezara w tym

płaszczu?!"

Schillerowski bowiem lub Brechtowski tłum, tak mocno akcentowany w ich inscenizacjach został przez René doszczętnie usunięty ze sceny. Umówiliśmy się jednak, że jest nonsensem re­konstruowanie całej scenerii tej historycznej dramy. Tak, ale nie w zakre­sie środków artystycznych i psycholo­gicznych! Pamiętajmy, jak na tej samej scenie Teatru Dramatycznego brzmiały owe bloki deklamacyjne w interpretacji aktorów "Wesela" Grudy, kiedy to Dziennikarz wybiegał na pomost wrzy­nający się w głąb widowni i spotykał się tam ze Stańczykiem, który wsta­wał z krzesła któregoś z rzędów. I to gardłowanie językiem Wyspiańskiego było tu nie tyle wynikiem zaskaku­jącej konstrukcji scenicznej, ile wew­nętrznej dynamiki aktorów przekazu­jących w tak zniewalający nas sposób myśli i inspiracje Poety. A może René chciał nam powiedzieć: patrzcie, jaki pusty jest Rzym bez Ce­zara, jak skazane zostały na nicość w samym swoim zarodku zbrodnicze poczynania zamachowców, jakimikol­wiek by kierowały się intencjami! Tak chciał... Lecz wtedy musielibyśmy czytać sobie na głos Plutarcha albo "Boskiego Juliusza" Jacka Bocheńskie­go. Książka jego jest pasjonującym esejem historycznym - kluczem do poz­nania osobowości Cezara, jego psycho­logii, misji historycznej, jego dramatu. Scena zamachu jest w niej tak mało znaczącym epizodem. Wszystko jest w działaniu, pasji, okrucieństwie, miłości i nienawiść, w budowaniu sobie za życia najtrwalszego pomnika u potom­nych. A więc Cezar, fascynacja tego samego rzędu co fascynacja Napoleo­nem, a nie Milcjadesem, Temistoklesem lub Waszyngtonem? Tak, jak chcą tego szkolne ankiety. I co też wyty­kał nam przed czterdziestu już laty sceptyk Irzykowski. A więc tak, fascynacja, szkolna, staromodna, lecz zgod­na z powszechnym odczuciem historii, jej psychologii, teatralności, jej murów i kamieni, które przetrwają wiele jesz­cze pokoleń, powtarzających być może ten znany czterowiersz:

...Przez ile wieków będą

grać tę scenę

w nieznanej mowie

w państwach,

które jeszcze nie zaistniały!

W istocie ONZ gromadzi już 128 państw. A w ilu z nich powstałych nie­dawno choćby w Afryce można, będzie jeszcze odegrać scenę zabójstwa Ceza­ra? W teatrze? lub na serio? Znowu więc opuszczaliśmy dostojny Teatr Dramatyczny znudzeni, zawiedze­ni. Quousque tandem...! - pytamy za Cyceronem. Bo w teatrze zapachniało nam akademizmem, celebrą, cóż z tego, że na modłę intelektualną? A zabrakło znów pasji, odwagi, odrobiny choćby brutalności, determinacji, tego, co ce­chuje np. teatr Hanuszkiewicza. A taki letni teatr jaki zademonstrował nam Ludwik René grozi uwiądem sztuki ak­torskiej, która zastyga w raz obranych i doskonałych kiedyś formach, mimo że a może właśnie dlatego, nie można nic zarzucić rzemiosłu aktorskiemu trzech protagonistów (Holoubkowi, Gogolew­skiemu i Zapasiewiczowi). że Cezar - Milecki był żałosnym kadłubem boskie­go Juliusza, że Oktawian - Szejd (uwa­ga, zdolny aktor!) był chwackim Fortynbrasem, a Oktawian - Zelnik bez­barwnym statystą, że cała dalsza dwu­dziestka aktorska (z rubasznym Kaską - Pietruskim i wdzięcznym Lucjuszem - Aleksandrem Fordem) sprawiała jak najlepsze wrażenie... Ale to nie był William Shakespeare. Dramaturga owego spotkać można znacznie częściej na scenach Bydgoszczy, Torunia i Szcze­cina w inscenizacjach Wojdana, Macie­jowskiego lub Grudy, aniżeli w War­szawie. Taka jest gorzka prawda tego przedstawienia pełnego błyszczących bladym światłem gwiazd, z piękną, sty­lizowaną na amfiteatr Flawiuszów sce­nografią Kosińskiego i przejmującą mu­zyką Bairda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji