Artykuły

Przesyłka

"Immanuel Kant" - czy to jest tytuł na afisz? A kogóż dziś interesują pomnikowi uczeni? W spektaklu "Immanuel Kant" nie całkiem jednak chodzi o Immanuela Kanta. Którą to informację wrocławski Teatr Polski winien usilnie rozgłaszać, w przeciwnym razie dopadną go frekwencyjne kłopoty.

Nie całkiem chodzi tu więc o Kanta. Choć i o niego też; królewiecki filozof służy jednak teatralnym kreatorom nade wszystko jako obiekt demontażu. Wysyłają go do Ameryki, gdzie ma odebrać tytuł doktorski i przejść operację oczu. Na pokładzie parowca oglądamy jednak tylko zdziecinniałego starca, małostkowego i złośliwego. Upierdliwego - ten obrzydliwy wulgaryzm trafia tu w sedno rzeczy. Mózg służy tym "resztkom po wielkim człowieku" wyłącznie do podtrzymywania nieskończonego szeregu obsesji i do tyranizowania otoczenia. Troską otaczany jest, owszem, Fryderyk, ogromna, gadająca papuga. Pozostaniemy do końca w niepewności, czy to rzeczywiście upierzony magazyn myśli filozofa - czy zwyczajne, głupie ptaszysko wywrzaskujące wyuczone z odczytów "dziękuję państwu za uwagę" albo "imperatyw, imperatyw".

Zdziwaczały Kant, nieznośna żona, pomiatany służący i rozpieszczona papuga w klatce-lektyce. Panoptikalne zaprzeczenie wszystkiemu, co o postaci wielkiego epistemologa chciałoby się myśleć!

Rzeczywisty Kant był nieżonaty, nie opuszczał też Królewca, a monotonia jego życia przeszła do legendy. Sceniczny Kant potrafi z owej legendy kpić; zgryźliwy dystans do własnej pozycji (choć nie do własnych zachcianek) leży jeszcze w możliwościach jego umysłu. Ale twórczość poznawcza już nie: próba wygłoszenia odczytu kończy się histerycznym blamażem. I nagłym uświadomieniem kresu metody: "każdy system to błędny system". Nie da się dalej porządkować tego świata. Kantowskiego czy naszego? Powiedzmy na razie: świata ze statku, gdzie filozof otoczony jest należnym VIP-om szacunkiem, ale nikt go nawet nie usiłuje zrozumieć, dialogi rozmywają się w komunałach, obiegowych ćwierćmyślach, jałowej pleplaninie. Nikt tu z nikim nie ma kontaktu na poziomie o włos wyższym niż elementarne czynności życiowe - nadzieja lokowana w umyśle papugi nie jest więc może tak bezsensowna, jakby się zdawało.

Konstrukcja świata grzęznącego w błocie codzienności, gdzie komunikacja międzyludzka zredukowana jest do rudymentów, a wielkie jednostki niejako rozpadają się do własnego wnętrza, to stały element dramatów Thomasa {#au#255}Bernharda{/#}, przenikliwych i przykrych w bezkompromisowości oskarżeń. W swej krytyce - powiada w komentarzu do dramatu Zbigniew Mikołejko - opisując "rozpad europejskiej konwersacji, jej niezdolność do komunikacji i wzajemnego zrozumienia, jej poddaństwo wobec amerykańskiego mitu i jego tanich emocji, nie dających się ująć w karby dyskursu, Bernhard idzie dalej od postmodernistycznych filozofów. Również dlatego, że to, co u nich jest ironicznym dystansem, u niego staje się parodią i szyderstwem. I dlatego, że to, co oni starają się przedstawić jako swobodną wiązkę konkurujących ze sobą sensów, u niego staje się bezsensownym wypluwaniem strzępów, pokruszonych fragmentów, słów wyzbytych znaczenia".

Aliści ów totalnie deprecjonowany świat jest też szalenie komiczny. Wedle zasady, którą sformułował kiedyś tłumacz Bernharda, Jacek Buras: "człowiek w swoich zachowaniach zewnętrznych jest wyłącznie śmieszny, prawdziwe tragedie rozgrywają się w jego wnętrzu."

Owej śmieszności jest nadspodziewanie wiele w przygotowanej przez Krystiana Lupę polskiej prapremierze "Immanuela Kanta". Swym humorem krakowski kreator zaskoczył wielbicieli już w {#re#2448}"Lunatykach"{/#}; tam jednak, w wielowątkowej, niezdyscyplinowanej magmie spektaklu komizm był tylko ornamentem. Tu jest jednym z podstawowych tworzyw. Całą Bernhardowską zjadliwość w portretowaniu współczesnego, snobistyczno-plotkarsko-płaskiego języka reżyser rozpisuje na rytmy, refreny, zająknienia, niezręczności, gafy, głupstwa, punktuje je złośliwą (!) muzyką Jacka Ostaszewskiego. Podniecona spotkaniem z filozofem prześmieszna milionerka-idiotka Haliny Rasiakówny, nadęto-mieszczkowata Pani Kant Krzesisławy Dubielówny, fajtłapowaty służący Henryka Niebudka i złoszczący się jak dziecko Kant Wojciecha Ziemiańskiego to razem eksplozja humoru, jakiego Jacques Tati z najlepszych lat by się nie powstydził.

Byłby więc wrocławski spektakl misterną kpiną ze współczesnych snobizmów, z wyobrażeń o wielkości, z intelektualnych złudzeń - a także po trosze z teatru i jego widowni? Długie minuty na to wygląda: Kant wierzga, panie szczebioczą, papuga robi miny. Jakieś postacie na leżakach, krótkotrwale podniecone obecnością VIP-a, znudzone i pretensjonalne też pasują do obrazka. Aktywność ich jednak rośnie: szepczą po kątach, mierzą ściany, ciągną pocztowy wózek wyładowany paczkami. W przerwie widzowie, którzy akurat nie wyszli do bufetu, mogą w osłupieniu oglądać na scenie jakieś niejasne zdarzenia: ktoś coś gwałtownie i nieostrożnie przenosi, wybuchają bójki. Lupa, który wszystkie te postacie, nazwane "plutonem podpokładowym" Berhardowi dopisał, sugeruje w programie, że statkiem płynie tajemnicza przesyłka, dla której słynny filozof jest kamuflażem. Jakaś bomba: może projekt nowego człowieka, może rdzeń starej Europy transportowany do amerykańskiej renowacji?

Pluton podpokładowy to młodzi ludzie z naszych czasów. Bezceremonialni, agresywni, bezczelni. To nie jedyny anachronizm: wcześniej Kant wykrzykiwał, że Marks to nicpoń, a pomylony Lenin nic a nic go nie zrozumiał. Na tym statku czas nie płynie; mamy jednocześnie epokę przed- i pokantowską. Oraz każdą inną.

Tym ważniejsze, co zawiera przesyłka. Lupa tego jednak do końca nie zdradzi i w tym kpiarskim spektaklu jest to kpina, zdaje się, najgłębsza. O przesyłce wiemy tyle, co wynika z obserwacji "plutonu": luzackiego, natrętnego, w końcu wprawionego w trans upiornym techno wdzierającym się i na pokład VIP-ów. Cóż zatem zawiera ładunek tego okrętu? Bezsilność ludzkiego poznania, dramatyczną i żałosną - oraz agresywne, bezmyślne NIC. Klęskę na pokładzie i próżnię pod pokładem. Czemu tak często mówi się tu o "Titanicu", który notabene zatonął z górą wiek po śmierci Immanuela Kanta?

Na "Titanicu" orkiestra grała do końca. Może trudno w to uwierzyć, ale spektakl wrocławski jest lekki i dowcipny, aż chce się rzec: pogodny. Pierwszy alchemik polskiego teatru Krystian Lupa tworzy widowisko o tak doskonałej harmonii, misternym rytmie, pięknych obrazach, że z nieustającą frajdą płynie się tym statkiem, za iluminatorami którego przesuwają się zabawne wyspy. I dopiero po zejściu na ląd przychodzi świadomość, że zderzenia z górą lodową nie sposób przecież uniknąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji