Warszawska Jesień (fragm.)
Prawdziwy wybuch namiętności i dyskusji wywołały jednak dwa różne przedstawienia tej samej opery, Pendereckiego "Czarnej maski". Do niedawna na Festiwalu dbano o to, aby utwory nie powtarzały się. W praktyce, jak widać to z wydrukowanego na końcu książki programowej spisu wszystkich wykonywanych na "Jesieni" przez ponad trzydzieści lat utworów, nie zawsze to się udawało. Ponadto szereg światowych arcydzieł wymagało jednak od czasu do czasu przypomnienia. Nie zdarzało się jednak nigdy, aby w tym samym roku, w ciągu kilku dni wykonywane były dwukrotnie te same dzieła i to w dodatku takiego kalibru. "Czarna maska" z Poznania (w oryginalnej niemieckiej wersji językowej) i z Warszawy (w polskim tłumaczeniu) to, jak się okazało, dwie różne opery. Zadziwiające, jak interpretacja kreuje dzieło, o czym trudno się przekonać słuchając najczęściej pojedynczych wykonań muzyki współczesnej. Tu mieliśmy taką możliwość. Przedstawienie poznańskie, bardziej kameralne, o skromnych dekoracjach (dekoracje, jak wiadomo, nie muszą być w teatrze głównym bohaterem) umożliwiało skupienie się na muzyce i śledzenie złożonej akcji. Jeśli o libretto chodzi - to chyba nie mogło już być bardziej skomplikowane. Rozmowy bohaterów na różne, a jednak stale związane z akcją tematy i ta ciągła atmosfera strachu, zdenerwowania, ekstazy religijnej, leku przed śmiercią wymagały od słuchacza ciągłej konfrontacji. Muzyka jest wzniosła i eklektyczna, dużo w niej cytatów i autocytatów (uzasadnionych zresztą akcją). Przedstawienie warszawskie jakże odmienne. Gęsta orkiestrowa faktura wydaje się rywalizować ze śpiewakami. Tekst, który przynajmniej spodziewano się zrozumieć częściowo (bo inaczej po co byłoby go tłumaczyć?) docierał zaledwie w kilkunastu procentach. Dekoracje wydawały się zbyt manieryczne, reżyseria banalna. Wszystko to jakby chciało przekrzyczeć, zagłuszyć muzykę, zamiast z nią współdziałać. Opinie słuchaczy były różne. Niektórym właśnie warszawskie przedstawienie trafiało bardziej do przekonania.