Artykuły

"Dybuk" w Teatrze Żydowskim - czyli ugładzona wersja teatru w ujęciu Mai Kleczewskiej

"Dybuk" Szymona An-skiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Włodzimierz Neubart (Sakis) na blogu Chochlik Kulturalny.

Marudziłem idąc na "Dybuka" w Teatrze Żydowskim, że jak znam życie, Maja Kleczewska i tutaj kogoś zapewne rozbierze, a już na pewno trzeba się będzie mocno wysilić, by przetrwać bełkotliwe sceny zbiorowego opętania, tak typowe dla reżyserki. Zaprzyjaźnieni miłośnicy teatru donieśli mi już zresztą, kto się rozbierze i jak... W praktyce okazało się, że ani ta nagość nie była tak szokująca, ani też Kleczewska nie zaszalała tak, jak zwykle. Spytana, jak to ze zgodą na to artystyczne szaleństwo było, Gołda Tencer odpowiedziała, że zapraszając reżyserkę do Teatru Żydowskiego powiedziała jej, że chciałaby przewietrzyć nieco teatr, choć tak, by nie robić przeciągu. Pięknie powiedziane, prawda? Tak właśnie się stało, bo duet Kleczewska - Chotkowski powściągnął nieco swoje wizje, zaś aktorzy teatru poczuli wolność, kreując czasem role odmienne od typowo granych. Mamy też w przedstawieniu gości...

Spektakl oparty jest na klasycznym dla dramatu żydowskiego tekście Szymona An-skiego, swego rodzaju odpowiedniku "Romea i Julii". Piękna legenda o tym, jak to duch zmarłego ucznia jesziwy wciela się w ciało ukochanej po tym, jak odtrącony nie mógł być z ukochaną. Myślę, że byłoby cudownie, gdyby autorzy przedstawienia skupili się na tym, nie dodając do sztuki szerszego kontekstu rozdźwięku między narodami oraz - tradycyjnie już w teatrze Żydowskim - Holocaustu. Otrzymalibyśmy bowiem genialny obraz o czytelnym przesłaniu. Tymczasem wraz z kolejnymi kombinacjami scenicznymi, powoli przestajemy rozumieć, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi... Czytając opis spektaklu na stronie TŻ miałem wrażenie, że całe fragmenty, dotyczące samej historii teatru oraz kultury żydowskiej w Warszawie można byłoby powiązać z zupełnie innymi przedstawieniami, które można obejrzeć przy Placu Grzybowskim. Nie wiem, dlaczego?

Historia miłości Lei i Chunona pięknie obrazuje współistnienie dwóch światów: żywi i umarli nie istnieją jako odrębne byty, mieszają się ze sobą, czasem złośliwie ingerują. Tajemnica duszy, która nie może przebyć przeznaczonej sobie drogi, fascynuje, jej wejście w ciało dawnej oblubienicy ma w sobie coś z misterium. Kiedy później zaczynają się kłopoty, robi się groźnie, ale wciąż pięknie. Tyle, że później wkracza temat Holocaustu i wszystko zaczyna się mieszać.

To ciekawe, jak z gminnego zabobonu wyrosła na wskroś współczesna sztuka, która poprzez obcowanie żywych z duchami zmarłych przywodzi na myśl takie wielkie dzieła, jak "Dziady" czy "Wesele". Filozoficzny aspekt przedstawienia jest nie do przecenienia. Wraz z niesamowitym nastrojem, temat sztuki przybliża przedstawienie do antycznych wzorców dramatu!

To, co w spektaklu najpiękniejsze, to pewnego rodzaju wrażenia, momenty. Genialna Joanna Przybyłowska jako Matka Lei, duch z zaświatów. Rola, w której aktorka wychodzi poza bezpieczny świat tego, co robi zazwyczaj w Teatrze Żydowskim. Jest tak obca, daleka, jak tylko można to sobie wyobrazić. Wspaniałe wrażenie robi też scena jej pogrzebania, zaledwie symboliczna, ale przez to bardzo ostra. Doprawdy, wielka rzecz.

Zjawiskowo wypada również Barbara Szeliga, wzruszająca jako Niewidoma Żydówka na weselu. Widz ma wrażenie, że aktorka faktycznie błądzi szukając Lei, też chce zatańczyć, chce być przez chwilę widziana przez innych.

Klasą samą w sobie jest w "Dybuku" Jerzy Walczak. Przepełniony smutkiem głos, zgarbiona, napięta postawa, którą aktor musi utrzymać przez całe niemal przedstawienie. Meszulach jest jak narrator, ktoś, kto wie więcej, ale nie chce zdradzać wszystkiego, bo prawdy moglibyśmy w takim natężeniu nie wytrzymać. Stanowi świetny kontrapunkt dla tego wszystkiego, co dzieje się na scenie. Trudno go nazwać człowiekiem, raczej jego cieniem bądź jakąś kabalistyczną figurą, która oprowadza po ruinach tego, czym dawniej był żydowski świat i wspomina, jak połączone były narody dawniej, zanim przyszła Zagłada. Sam aktor jest tak chudziutki, że gdybym stanął przed nim, ktoś powiedziałby, że go zjadłem...

Ojciec Lei, łamiąc daną przed laty obietnicę, doprowadza do sytuacji, w której Chunon musi sięgać do tajemniczych rytuałów, by odzyskać ukochaną. Ginie przy tym, jednak siła jego miłości powoduje, ze w jakiś sposób łączy się z ukochaną. Dybuk wywołuje przerażenie żyjących, za nic ma odprawiane gusła, jest potężny, tak jak potężna jest miłość, którą się karmi. Bardzo chciałbym, żeby na tym bardziej skupiono się w przedstawieniu.

Scena zespolenia kochanków jest interesująca inscenizacyjnie, jednak mogłaby być bardziej magiczna. Przydałoby się w niej więcej gry światłem, dźwiękiem, trochę mi tego zabrakło. Leę i Chunona grają goszczący w Teatrze Żydowskim: Magdalena Koleśnik i Piotr Stramowski. O ile Koleśnik jest się w stanie obronić, Stramowski jest tylko brodatym dodatkiem. Nie ma magii w jego głosie, nie przekonuje gestem. W zasadzie jedyne, co zapamiętam, to to, ze był, bo trudno nie zapamiętać tego ogromnego swetra, w który wpełza Lea (świecąc białą taśmą na piersiach), by przez dłuższą chwilę konwulsyjnie tarzać się po podłodze.

Zgrzytam zębami, przypominając sobie nieznośne, niezrozumiałe i szalenie pretensjonalne krzyki, które potęgowane mikrofonami, naprawdę nie stanowią o sile przedstawienia. Wyszukuję w tym wszystkim smaczków, jak na przykład Frade Ewy Tucholskiej. Niesamowita ekspresja twarzy, wzrok, który mówi więcej niż sto gestów innych postaci. Marudzić będę na wszechobecne mikrofony i mikroporty, przecież widownia Teatru Żydowskiego nie jest aż tak ogromna, by nie dało się dotrzeć z dźwiękiem bez wspomagania. Całkowicie nie bronią się kostiumy. Są nie tylko brzydkie, wręcz niektóre szkaradne, ale też nijak się mają do tego, co oglądamy. Konrad Parol wpasował się zapewne w przedstawioną mu wizję reżyserki, ale ja tej wizji nie kupuję. Aż przykro jest patrzeć na suknię, w której wspaniały tekst wygłasza Gołda Tencer, brzydka jest suknia ślubna Lei (a przecież powinna błyszczeć!). O koszmarkach w postaci dziwacznych kolorowych adidasków, tenisówek, w ogóle nie warto wspominać. Himalaje brzydoty to basenowe klapki, w których nie wiedzieć czemu paraduje Rebe Azriel i dziwaczne wizerunki zwierząt - maskotek, w które przybrano aktorów w drugiej części przedstawienia. Po czymś takim nie powinno się kostiumografa wpuszczać więcej do żadnego teatru!

Scenografia, dość oszczędna, broni się ciekawym rozwiązaniem z szybami, za którymi znajdują się kolejni bohaterowie oraz ekrany, na których wyświetlane są projekcje video.

Reszta, tak jak mówiłem, to skrzyżowanie rozbuchanej wyobraźni Mai Kleczewskiej z potrzebami Teatru Żydowskiego. Lepiej się to ogląda niż wcześniejsze spektakle reżyserki, ale to jednak nie to, w czym aktorzy Teatru Żydowskiego czują się dobrze. No bo przecież dlaczego nie powierzono roli Lei nikomu z teatru? "Laur Konrada", który Maja Kleczewska zdobyła na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach pyszni się we foyer teatru, a ja mimo to po "Dybuku" marzę, by znów przenieść się do "Marienbadu" i odpocząć od tego, co widziałem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji