Artykuły

Skała Ibsena

Sto lat po śmierci autor "Peer Gynta" wciąż wzbudza strach reżyserów. Ale ci, którzy odważą się odczytać Ibsena na nowo, na brak widowni nie narzekają - pisze Jacek Wakar w Ozonie.

Chociaż dramaty Henryka Ibsena stale pojawiają się na afiszach polskich teatrów, w ostatnich latach trudno byłoby znaleźć choćby jedną naprawdę istotną inscenizację jego dzieł.

Przypadający właśnie rok Ibsena zaowocuje kolejnymi spektaklami. Raczej nie zmieni jednak obrazu norweskiego pisarza jako autora, z którym polski teatr nie może dać sobie rady. W czasach postmodernizmu (o którym nikt do końca nie potrafi powiedzieć, czym właściwie jest) doskonale skrojona, pełna symboli oraz metafizycznych odniesień twórczość norweskiego pisarza wydaje się górą nie do zdobycia. Sztuki o nienagannej konstrukcji mogą onieśmielać reżyserów rysunkiem bohaterów. Kobiet i mężczyzn o wyrazistych charakterach, jakby wykutych w kamieniu twarzach, jasnym spojrzeniu na świat i na ludzi. A przy tym przecież na wskroś tragicznych, przesiąkniętych świadomością nieuchronności końca, ukrywających przed innymi skazy nie do usunięcia.

Tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Przy drugim Ibsen wydaje się dzieckiem swoich czasów. Nie prekursorem literatury dramatycznej w Skandynawii, ale tym, który przeniósł na tamtejszy grunt wypracowane gdzie indziej wzorce. Zanim powstały arcydramaty Ibsena, ich autor pełnił przecież funkcję dyrektora niewielkiego teatru w Bergen. Tam, stając po drugiej stronie rampy, zetknął się z utworami "teatralnego zegarmistrza" znad Sekwany - Eugene'a Scribe'a, który do rangi prawdziwej sztuki podniósł melodramaty, opowieści bez szczególnych ambicji, za to z fantastycznie skrojoną akcją i gotowymi do zagrania przez aktorów postaciami. Trudno uwierzyć, że kostyczny Norweg, budujący wymykające się jednoznacznej ocenie sylwetki bohaterów, właśnie z niego czerpał. Łatwiej, gdy do kręgu jego inspiracji dodać Szekspira z właściwym mu poczuciem miary we wszystkim, co tworzył, i Fryderyka Schillera z typowymi dla niego uniesieniami romantyzmu. Taka mieszanka zapłodniła umysł młodego Ibsena.

Nie byłoby jednak "Peer Gynta" i innych jego arcydzieł, gdyby nie fascynacja pisarza dawnymi norweskimi mitami, surowym ojczystym pejzażem. "Peer Gynt" właśnie - najbardziej dla współczesnego teatru inspirujący - jest przecież opowieścią o wędrówce bohatera przez świat i przez życie w poszukiwaniu miłości. Peer, syn marnotrawny, spotyka po drodze dziwne stwory: gnomy i koboldy, pragnie uwieść córkę Króla Gór, wreszcie, przemierzywszy Amerykę, Afrykę i Azję, powraca do Solwejgi, jedynej prawdziwej kobiety swego życia. Peer Gynt znajduje spokój, bo na koniec, po wszystkich zawirowaniach, powraca do siebie.

To jest obraz, któremu teatr zwykle nie umie podołać. Jak pokazać człowieka pomiędzy trollami, elfami i duchami, człowieka, który próbuje wszystkiego, by pozostać z niczym? "Peer Gynt" jest najczęściej chyba wystawianym utworem Ibsena, ale zazwyczaj kolejne próby kończą się fiaskiem. Opowieść niebezpiecznie skręca w stronę szemranej baśniowości, teatr upaja się swymi możliwościami żonglowania iluzją, a z oczu widzów znika człowiek. Tymczasem Peer to everyman błądzący jak wielu - i w czasach Ibsena, i zawsze.

Arogancja i histeria

Z "Peer Gynta", umieszczonego gdzieś pomiędzy realnością i snem, wyłania się więc Ibsen współczesny. Trzeba to tylko dostrzec i tak właśnie poprowadzić inscenizację. Dokonał tego wielki włoski reżyser Luca Ronconi z rzymskim Teatro Argcntma. W "Peer Gyncie", którego w 1996 roku przywiózł na krakowski Festiwal Unii Teatrów Europy, ogołocił scenę niemal ze wszystkiego, pozostawiając tylko poruszających się na rożnych poziomach ludzi. W ten sposób dał widzom niemal namacalne poczucie obcowania z wędrówką.

Ronconi prawie całkowicie zrezygnował z rodzajowości niektórych scen, postawił na aktorów i - po 10 latach jestem tego pewien tak samo jak tuz po krakowskim pokazie - dotknął Ibsenowskiego sedna. Wystarczyło popatrzeć w oczy odtwórcy tytułowej roli Massimo Popolizio, w których mieszała się buta i przestrach, arogancja i pewność siebie walczyły z bezradnością. Tylko Popolizio grał w przedstawieniu jedną postać, wszyscy inni łączyli po kilka ról. To zaś jeszcze wyraźniej zaznaczało intencję, która Ronconi zawarł już w tytule inscenizacji - "Ku Peer Gyntowi. Ćwiczenia dla aktorów". Ten dopisek podkreślał laboratoryjny, niemal warsztatowy charakter widowiska. Włoski reżyser i je go współpracownicy potraktowali dramat Ibsena jako punkt wyjścia, wstępną partyturę.

Takiego podejścia do twórczości wielkiego Norwega brakuje nad Wisłą. Polski teatr nie po dejmuje z nim dyskusji, a na pokazanie arcydzieł w skali jeden do jednego najwyraźniej brakuje mu siły. Sam Ibsen bowiem domaga się reinterpretacji - ucieczki ze sztywno pojmowa nych okowów symbolizmu i naturalizmu, w których tkwi od dziesiątków lat. Jest Nora z "Domu lalki" z pełną szczerością i świadomością nieuchronnej klęski przerywająca domową fikcję szczęśliwego małżeństwa. Jest młody Werl z "Dzikiej kaczki", który swą mizantropią za wszelką cenę rozbija pozornie szczęśliwy dom, a symboliczną ofiarą pada tytułowy ptak. Jest wreszcie Hedda Gabler z dramatu o tym samym tytule, nazywana pierwszą feministką na kartach wielkiej literatury. Można zbyć je wszystkie podręcznikowymi formułkami o symbolizmie i naturalizmie i na tym poprzestać.

Jednak niedawna inscenizacja "Heddy Gabler" w warszawskim Teatrze na Woli (reżyserowała Barbara Sass) oraz spektakl "Upiory" w stołecznym Teatrze Małym, przygotowany przez Henryka Baranowskiego w 1991 roku, pokazują, że to ślepa uliczka. Ibsen potrzebuje, by go czytać na nowo. Z otwartym, krytycznie nastawionym umysłem i pełną gotowością stawiania pytań. Wtedy "Dzika kaczka" nie będzie tylko symbolem lub teatralnym rekwizytem, Hedda Gabler przestanie histeryzować. Przeciwnie - utwory Ibsena na nowo staną się zagadką.

Na przekór cywilizacji

O tym, że to możliwe, przekonaliśmy się w warszawskim Teatrze Dramatycznym, gdzie w październiku ubiegłego roku Robert Wilson wyreżyserował "Kobietę z morza". To nic, że autorką bazującego na dramacie Ibsena tekstu była amerykańska pisarka Susan Sontag.

Dzięki temu spektaklowi przekonaliśmy się, że ów pozornie nieprzystępny i nieskory do poddawania się innym niż stereotypowe odczytaniom Norweg jest jak plastelina w rękach rów nego mu artysty. Tekst, nie tracąc nic ze swojej siły, staje się elementem widowiska wyczarowywanego samym światłem. Zamknięty błękitny horyzont, brzeg morza, odgłos fal rozbijających się o skały. Pustka, którą wypełnić mogą tylko ludzie ze swoimi emocjami, niepotrafiący już utrzymać ich na wodzy. Od krzyku do szeptu, bo w tym świecie nie ma miejsca na pośrednie stany. Pada mit o martwym teatrze Ibsena, o konieczności pogodzenia się z tym, że w inscenizacjach jego sztuk scenę zapełniają ludzkie pomniki i nieżywe dzikie kaczki.

Spektakl Wilsona uświadamia, że Ibsen rozpięty jest dziś między jakże bliskim nam poszukiwaniem prawdziwych wartości w życiu, rodzinie, tradycji, a gwałtowną, desperacką miłością. Ibsen jest dziś pomiędzy ciężarem przeszłości swoich bohaterów a ich pragnieniem znalezienia dróg ucieczki przed mieszkającymi w nich demonami.

Autor "Kobiety z morza", a za nim Robert Wilson, umieszczając akcję w bezkresie natury, stają na przekór cywilizacji niszczącej to, co najbardziej ludzkie. A przecież to, co ludzkie w postaciach z dramatów Ibsena, jest także najbardziej przejmujące. Nałogi i potrzeba akceptacji, egoizm, a z drugiej strony - otwarcie na ludzi, przywiązanie do tradycji i jednocześnie gotowość przekreślenia jednym gestem tego, co było, aby zanurzyć się w nieznanym. To wszystko jest w bohaterach, a może jeszcze bardziej w bohaterkach Ibsena. Trzeba to dostrzec i podjąć z Ibsenem poważną rozmowę. Jeżeli zrobią to polscy artyści, norweski heros literatury przestanie być dla naszego teatru skałą nie do zdobycia.

Rok Dzikiej Kaczki

Rapową wersją "Peer Gynta" oraz występami indiańskich tancerzy rozpoczęto obchody Roku Ibsenowskiego w Norwegii. W ratuszu Oslo chińscy artyści pokazali operę "Hedda Gabler", a londyński Royal Opera House zaprezentował balet "Upiory". Od sierpnia do września w Oslo odbywać się będzie Międzynarodowy Festiwal Ibsenowski. W tym mieście przewidziano też konferencję na temat twórczości dramatopisarza. Podobne imprezy zaplanowano w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Francji. Zwiedzający Muzeum Ibsena w stolicy Norwegii będą mogli zapoznać się z graficzną i malarską twórczością artysty. Sławnego Norwega uhonorowano również, wydając okolicznościową monetę z jego wizerunkiem.

Polska telewizja publiczna oraz kanał TVP Kultura uczci setną rocznicę śmierci Ibsena przypomnieniem archiwalnych inscenizacji teatralnych. Czynione są starania zakupu licencji filmów zagranicznych poświęconych pisarzowi lub będących adaptacją jego twórczości. W planach jest produkcja krótkometrażowego filmu na motywach "Upiorów". Sztukę "Peer Gynt" ma w swoim repertuarze warszawski Teatr Montownia. Szczegółowe informacje o jubileuszowych imprezach można znaleźć w Internecie ma stronie www.ibsenworldwide.info.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji