Zapomnieć ojców dzieje?
Nie wróżę "Historii PRL według Mrożka" ani powodzi przychylnych ocen, ani długiego żywota na afiszu wrocławskiego Polskiego. Nie wróżę - mimo że, dalibóg, na niewiele podobnie przenikliwych i ważkich spojrzeń w niedawną przeszłość zdobyła się sztuka ostatniej dekady. Już wszakże podczas premiery (i jednocześnie inauguracji XXXI Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych) unosił się nad krzesłami widowni bezgłośny, rozpaczliwy jęk. Znowu stan wojenny, pałki i ZOMO? Znowu paskudni ubecy i pryszczata gówniarzeria w czerwonych krawatach? Za co? Po co? W jakim celu?
Dziesięć lat po odzyskaniu suwerenności polska publiczność (nie tylko teatralna przecież) dostaje ataku alergii na widok emblematów przedwczorajszej historii, zwłaszcza tych z lekka choćby zatrącających o patos i politykę. Dziesięć lat po odzyskaniu suwerenności trzeba mieć pozycję i autorytet Jerzego Jarockiego, by chcieć i móc zaprosić widzów (a przedtem nakłonić teatr) do udziału w spektaklu, którego spore partie rozgrywają się w obozie dla internowanych z 1981 roku. W samym mateczniku wydrwionego kombatanctwa!
Teatr Jarockiego zawsze był chłodny i wyrozumowany, więc i tym razem nie ma mowy przynajmniej o martyrologicznej egzaltacji. Bohaterowie nie są natchnionymi bojowcami, urządzają sobie sztubackie żarty w rodzaju podań do komendanta o pozwolenie napisania wiersza (autentyk) - ale chwilę potem zaliczają łomot na spacerniaku, raczej mało żartobliwy. Jarocki patrzy na nich poważnie i ciepło, cieplej niż zwykł traktować postacie swego teatru. Nie redukuje obozowego folkloru z infantylnymi "antywronimi" śpiewami i palcami na złość rozczapierzonymi w kształt "V". Nie drwi. Pomiędzy przesłuchania, rewizje, gadki zapudłowanych i klawiszy wkłada retrospekcje i sceny wizyjne. Sny o wolności, uczciwości i solidarności, sny o Bezgrzesznej wywiedzione z pragnień romantyków i Żeromskiego, także z własnego spektaklu sprzed dwudziestu lat w Starym. Pokazane tam marzenia obudzone przez cud 1918 roku rozmywały się w tępej przemocy i kabaretowych żartach; dziś "internat" z wojny polsko-jaruzelskiej ze swym zawieszeniem realnego toku spraw i przymusową bezczynnością zdaje się ostatnią w naszej współczesności chwilą na refleksję. Na rozliczenie ze snami.
Paradoks: autor, według którego ta "Historia PRL" jest opowiadana, żadnego ze swych utworów w tym akurat miejscu nie umieścił; Arłamow z "Alfy" to przestrzeń wydumana, słabo powiązana z realiami. Świat internowanych Jarocki klei z autentycznych świadectw, z Mrożkowej publicystyki (pamiętny szkic "Popiół? diament?"), ze strzępów "Alfy" i z innych dramatów. Czasami nieoczekiwanie użytych: dyskurs o granicach wolności myśli, jaki prowadzili inteligent z robolem w "Emigrantach", w ustach internowanego i strażnika nabiera nowych, groźnych znaczeń i jest najskuteczniejszą odtrutką na solidarystyczne złudzenia, jaką można sobie wyobrazić.
Z Mrożka jest nade wszystko punkt wyjścia: bezkresna wędrówka wojenna z "Pieszo", ukazana w genialnym skrócie, nader odległym od fotek z "Czterech pancernych". Reżyser dolepia archetypicznym postaciom dalsze ciągi życiorysów. Wysiedlony, bezdomny nauczyciel z awansu (znakomita kreacja Krzysztofa Dracza) zostanie agitatorem i będzie szeptał pełne erotycznego żaru wyznania Stalinowi na wyretuszowanym portrecie. Chłopak, który od ojca usłyszał przy końcu wojny lakoniczne: "być uczciwym i tyle", odśpiewawszy (bez entuzjazmu, ale i bez protestu) dziarsko-idiotyczne kantaty ku czci Słoneczka ludzkości i jego faworytów, wyląduje w końcu w internacie. Trafi tam też Superiusz - w "Pieszo" - ostatni indywidualista na przeorywanej wojną ziemi. On, a może jego syn, bliższy lub dalszy spadkobierca: ta sama twarz, nie znaczona upływem lat. Jarocki nie traktuje ciągów biograficznych dosłownie: raczej pokazuje możliwe konsekwencje życiowych postaw. Postaw właśnie niekonsekwentnych, nieidealizowanych i nie czarno-białych. Właśnie one, pełne zwrotów, zdrad, małości i kapitulacji wypełniają przestrzeń między niedosiężnym mitem Odbudowywanej - wbrew wszystkiemu - wolnej i sprawiedliwej a...
... a wlewającą się coraz szerszym ujściem w życie falą bezmyślnego, tępego chamstwa. I na nie reżyser znalazł kapitalny skrót: trzech matołków z "Zabawy" niesionych kompleksami, atawizmami i nieukierunkowaną agresją. Jakże dobrze poczują się w mundurku funkcjonariusza z pałeczką i prawem bicia każdego, kto podleci. Bez znojnego trudu wgryzania się w sens rzeczywistości.
Edków w mundurach mamy w spektaklu pełny wybór: od pary radzieckich oficerów łamaną polszczyzną zaświadczających niepodważalny patriotyzm Konstantego Rokossowskiego, po Betę - komendanta z "Alfy", inteligentnego cynika i błazna, pewnego własnej niezbywalności w rzeczywistości tak mało stycznej z ideałem. Ironiczny uśmieszek Igora Kujawskiego jest kontrapunktem wszystkich snów jego obozowych podopiecznych. Także tego najbardziej ryzykownego (bo najświeższego) "Snu o Lechu": krępy robotnik z czarnym jeszcze, wielkim wąsem snuje się wśród prycz, gada coś bez sensu włoskiej idiotce-reporterce, wyżera konfitury ze słoika, jednym palcem wystukuje na pianinie poloneza Chopina(!)), bóstwo i prostak w pogoni za własną charyzmą... Także snu hiperromantycznego: z zaklinaniem Ducha Dziejów. Mariusz Bonaszewski, przedtem Superiusz, teraz Anatol z "Portretu" sięga w nim - przerysowując - po patos "Dziadów", aliści jego neoimprowizacja wypłasza ledwie tandetną striptizerkę z restauracji, a na jawie kolegom z celi nader daleko do uwielbienia, jakim filomaci darzyli Konradawizjonera.
Że to wszystko było? Cóż z tego? Nikt nie skleci na poczekaniu nowych mitów, ważne, jak się spotykają, łączą, uobecniają na nowo. Co sumują, przed czym przestrzegają. Jarocki jak Mickiewiczowski Guślarz obwieszcza "Czas przypomnieć ojców dzieje". I w imię tej powinności gotów jest zrezygnować ze swego przysłowiowego już chłodu, z intelektualnego dystansu i artystycznego wyrachowania. Od bardzo dawna w jego scenicznym arsenale nie znajdowały się środki wyrazu tak naiwnie gorące, tak zgrzebnie bezpośrednie, jak apostrofa z "Alfy", mówiona przez Andrzeja Wilka wprost do widzów: "Mojemu pokoleniu trudniej jest żyć niż wam, młodym, i trudniej niż starszym od nas, ponieważ nasze rozczarowanie jest głębsze. Zbyt wielka była nasza nadzieja. Wyjątkowo anormalnie wielka, żeby nasze rozczarowanie nie było większe niż to, które normalnie przypada pokoleniom. Nie możemy się pozbyć żalu i urazy. Urazy do świata za to, że w czasie pokoju znów staje się takim, jakim go znaliśmy podczas wojny. Że złość, głupota, paranoja, miłość, kłamstwo i nienawiść - dzisiaj a niegdyś - różnią się tylko stopniem zagęszczenia i sposobem ekspresji. Młodsi od nas i ci najmłodsi również dojrzewają do swoich rozczarowań, ale nie jest to rozczarowanie nadzieją, tylko rozczarowanie wiary. Ich nadzieja jest jeszcze nietknięta. Wciąż mają swoją pierwszą, piękną i rumianą nadzieję, że uda im się to, co nie udało się nikomu przedtem".
A potem jest już tylko sielankowa pieśń Wincentego Pola o ojczyźnie. Śpiewa ją chór Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej, lirycznie wyciągając do widzów dłonie zbrojne w pałki i tarcze z plexi.
Czy gryząca ironia finału przedrze się przez barierę rampy? Ten mądry i bolesny spektakl nie jest zbyt ciekawy od strony widowiskowej. Ma wolne tempo i dość staroświecki montaż, toczy się w wyzywająco ascetycznej scenerii. Konwencją przypomina tamten "Sen o Bezgrzesznej", sprzed dwudziestu lat. Tyle że wtedy wszystko opowiadało się w teatrze nieco inaczej, nie mówiąc już o tym, że najnowsza historia miała posmak owocu zakazanego, a co najmniej reglamentowanego. Dziś ojców dzieje zdążyła zdewaluować neopropaganda, a wyświechtać - elokwentni politycy; alergia na narodowe symbole nie bierze się z powietrza. Jerzy Jarocki manifestacyjnie tego nie dostrzega: nie ma zamiaru ani mizdrzyć się do widowni, ani po belfersku tłumaczyć jej, że bez zrozumienia dziejów ojców nie zrozumiemy siebie samych. Trzeba się jednak mocno obawiać, że przekona tylko przekonanych.
Zamiast kurtyny w finale "Historii PRL według Mrożka" spada z nadscenia szara zastawka; jej środkiem biegnie wąziutki, biało-czerwony pasek. Milusińscy, którzy poderwą się z foteli, goniąc do walkmanów, skateboardów i rąbanek na wideo, mają sporą szansę zwyczajnie go przeoczyć.