Artykuły

Arkadiusz Klucznik: Boimy się, że ten spektakl ruszy lawinę"

- Po premierze pedagogicznej jedna z nauczycielek powiedziała mi: "Wiecie czego się boimy? Tego, że ruszycie tę lawinę i to dziecko do nas rzeczywiście przyjdzie. Co ja mam z tym zrobić?" To był dopiero początek naszej harówki ze "Złym Panem" - mówi Arkadiusz Klucznik, dyrektor Teatru im. Andersena w Lublinie.

Ojciec nie radzi sobie z gniewem i agresją. Kiedy wstępuje w niego "Zły Pan", wpada w szał. Dewastuje mieszkanie wrzeszczy i bije. Potem płacze i przeprasza. Mija półtora roku, od kiedy Teatr Andersena jako pierwszy w Polsce przeniósł na scenę "Złego Pana", głośną książkę dla dzieci o przemocy w rodzinie norweskiej pisarki Gro Dahle. Spektakl mówi o tym, że jedynym ratunkiem w takiej sytuacji jest przerwanie milczenia.

Kacper Sulowski: Agresja w rodzinie to wciąż problem, o którym się milczy. Po co poruszać ten temat, zwłaszcza w teatrze dla dzieci, który powinien kojarzyć się przecież z bezpieczeństwem?

Arkadiusz Klucznik: - W teatrach takich jak nasz pełno jest różowych historii. Większość z nich oczywiście niesie ze sobą jakiś morał, myśl przewodnią czy pointę, ale wszystkie opakowane są w szeroko pojętą "rozrywkę". Chcieliśmy zrobić spektakl, który na poważnie dotknie trudnego problemu. W jednym z numerów naszej repertuarowej gazety Jarosław Cymerman w artykule pt. "Niebezpieczne bezpieczeństwo" napisał, że rodzice oczekują od świata, że w stosunku do ich dzieci będzie wyłącznie kolorowy. Chcemy chronić dziecko za wszelką cenę. Rozkładamy nad nim parasol, którego sami kurczowo się trzymamy. To oczywiście szlachetna postawa, ale nie do końca słuszna. Moja przyjaciółka długo szukała przedszkola dla swojego syna. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie i wypaliła: "W końcu mam idealne przedszkole!". Jakie? - Spytałem. "Takie, w którym mogę z nim cały czas siedzieć". Załamałem się. Te tendencje odbijają się też w oczekiwaniach w stosunku do teatru dla dzieci. Mamy chronić, pilnować, chuchać i dmuchać, żeby, nie daj Boże, nie przestraszyć, nie zasmucić, nie zmuszać do myślenia. Ale misją naszej instytucji jest to, że czasem musimy pokazać coś, co nie będzie łatwe, lekkie i przyjemne. Stąd pomysł na "Złego Pana". Długo zastanawialiśmy się, czy to nie jest zbyt mocny tekst na sceniczny debiut Gro Dahle w Polsce. W końcu doszedłem do wniosku, że trzeba odstawić półśrodki. Albo robimy coś na 100 proc., albo w ogóle.

Wiedzieliście przecież, że spektakl będzie niewygodny.

- Przemoc w rodzinie w naszym kraju to wciąż tabu. W polskiej mentalności mamy zakorzenione to, że o pewnych rzeczach nie mówimy na zewnątrz, a brudy pierzemy w czterech ścianach. Chcieliśmy uświadomić dziecku, że nie jest samo ze swoim problemem. Idziemy śladem Norwegii, gdzie m.in. dzięki książkom Gro Dahle coraz częściej się o tym mówi. Ale proces dochodzenia do tego trwa latami. Kolejnym aspektem jest to, że dziecko w wieku ok. pięciu-sześciu lat jest najbardziej egocentryczne. Wydaje mu się, że wszystko jest dla niego i pod niego. Ale myśli też, że wszystko, co go spotyka, zależy od niego. Jeśli dzieje się coś złego, obwinia siebie. Cały zamysł naszego działania polega na tym, że dzieciak, który uczestniczy w spektaklu i warsztatach zyskuje świadomość, że nie jest odpowiedzialny za problem. Nie musi dźwigać tego na swoich barkach. Powinien też znaleźć kogoś z kim może się nim podzielić. I to właśnie jest niewygodne dla dorosłych. Dlatego pojawiły się pierwsze schody. Po premierze pedagogicznej jedna z nauczycielek powiedziała mi: "Wiecie, czego się boimy? Tego, że ruszycie tę lawinę i to dziecko do nas rzeczywiście przyjdzie. Co ja mam z tym zrobić?". Ten strach jest bardzo ludzki, ale nauczycielka musi pamiętać, że oprócz pani od rysunków, biologii czy śpiewu jest też pedagogiem, który musi stawić czoła podobnym problemom.

Premiera "Złego Pana" odbiła się szerokim echem, nie tylko w Lublinie.

- Tak. Wszyscy przyklaskiwali, klepali po plecach, obiecywali wsparcie.

Jak te deklaracje przełożyły się na realne działania?

- No właśnie. Odbiór przedstawienia jest dokładnie taki, jaki miał być. Włączając w to momenty naprawdę dramatyczne. Na jeden ze spektakli zaprosiliśmy studentów pedagogiki KUL. Po przedstawieniu widzowie uczestniczyli w rozmowie na temat tego, jak radzić sobie z przemocą w rodzinie. Ktoś z tylnych rzędów powiedział, że 14-letnie dziecko poradziłoby sobie z takim problemem. Na co jedna ze studentek łamiącym się głosem powiedziała, że nawet 24-letnie dziecko nie może sobie z tym poradzić. Wybiegła z sali z płaczem.

Szkoły chyba boją się takich reakcji swoich podopiecznych?

- Pracownicy organizacji widowni robią wszystko, co mogą, aby zaprosić szkoły na spektakl. Niestety, często zdarzają się odpowiedzi negatywne. Odmowa przychodzi z różnych stron. Czasem nie zgadza się dyrekcja, czasem nauczyciele, a często też rodzice. Z żadnym innym spektaklem takie sytuacje nie miały miejsca. Mechanizm wygląda tak, że dzwonimy do dyrekcji lub naszych zaufanych nauczycieli z zaproszeniem klas na spektakl. Do czasów "Złego Pana" nie spotykaliśmy z odmowami.

To strach? Przed czym?

- Żyjemy w państwie, w którym spójność rodziny jest istotną wartością. O wewnętrznych problemach nie można mówić poza domem. Mamy złudne przekonanie, że jeśli o tym nie rozmawiamy, problem znika. Brudy trzeba prać we własnym domu. Swoje trzy grosze dokłada do tego Kościół, który rodzinę stawia na piedestale. Rodzinę ze wszystkimi jej defektami i problemami. A my tymczasem mówimy, że tylko przerwanie milczenia może pomóc. Wiedzieliśmy, że będzie trudno. Ale liczyliśmy na pomoc instytucji, które chociażby z racji zapisów w statucie powinny nas wspierać.

Jak rzecznik praw dziecka? Spektakl objęty jest jego patronatem honorowym.

- Dla rzecznika graliśmy raz w Starej Prochowni w Warszawie, kiedy do jego biura przyjechała delegacja inspektorów ds. przemocy w rodzinie z ONZ. Chciał się nami pochwalić. Mówiliśmy wtedy, że jesteśmy gotowi ruszyć w Polskę, zaproponowaliśmy nawet rejestrację spektaklu, aby obniżyć ewentualne koszty. Urzędnicy powiedzieli, że to świetny pomysł. I na tym się skończyło. W stolicy zagraliśmy jeszcze raz podczas Warszawskich Małych Spotkań Teatralnych. Wtedy zadzwoniłem do wszystkich dziennikarzy z pism i magazynów poświęconych dzieciom. Nad tematem pochyliła się tylko jedna dziennikarka z magazynu "Twoje dziecko". Nie pojawił się nikt inny. Upewniłem się, że wszystkie te pisma to tylko narzędzia do sprzedaży gadżetów dla dzieci, jak butelki, fartuszki czy kolorowe książki.

A organizacje pozarządowe, które mają walczyć z przemocą wobec dzieci?

- Na spektakl w Warszawie zaprosiłem też przedstawicielki Niebieskiej Linii, czyli ogólnopolskiego pogotowia dla ofiar przemocy w rodzinie. Szefowa wyraziła głębokie zainteresowanie i powiedziała, że koniecznie coś z tym trzeba zrobić. Powiedziałem, że jesteśmy chętni i gotowi, że przygotowany mamy cały pakiet razem ze spotkaniami i warsztatami dla dzieci i nauczycieli. Przekonywałem, że to nietypowe narzędzie. To nie jest książka, którą można zamknąć, to nie jest wykład wygłoszony w szkole. Szefowa powiedziała, że musi to przemyśleć i się odezwie. Nie odezwała się.

Może trzeba było zacząć od poszukiwania wsparcia na gruncie lubelskim?

- Próbowaliśmy. Rozmawiałem z dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. Powiedziała, że to bardzo ciekawa inicjatywa i że może kupić 30 biletów na spektakl. Odpowiedziałem, że my tu nie przyszliśmy sprzedawać biletów, ale wyprodukowaliśmy spektakl, który według nas, psychologów i pedagogów, może być narzędziem do pracy z rodzinami. To jest jak pokazanie im lusterka i powiedzenie: "Proszę państwa, wy tak wyglądacie. Zobaczcie, co robicie swojemu dziecku". Miałem poczucie, że MOPR po to właśnie funkcjonuje. Myśleliśmy, że wspólnie zorganizujemy jakiś projekt, serię pokazów połączoną z warsztatami dla rodzin, którymi opiekuje się ośrodek. Nie było zainteresowania. Biletów nie kupili, ale zupełnie nie o to nam chodziło.

Jesteście zawiedzeni?

- Tak. Nie spodziewałem się, że instytucje i organizacje, które mają pomagać, są tak zamknięte. Przychodzimy do nich z gotowym, bardzo dobrym narzędziem do pracy. W każdym z tych przypadków działa tzw. system "hollywoodzki". "Proszę do nas nie dzwonić, my zadzwonimy". Oczywiście nikt się nie kontaktuje i sprawa wygasa.

Mimo wszystko na waszej scenie pojawiają się kolejne inscenizacje trudnych książek dla dzieci Gro Dahle.

- Tak, oprócz "Grzecznej", która miała premierę w styczniu, na jesieni przygotowujemy "Wojnę". To także historia, która dotyka trudnego tematu, jakim jest rozwód rodziców. Po półtora roku siedliśmy z zespołem i powiedziałem: Walczymy ze "Złym Panem" już tak długo. Spotykamy się z, lekko mówiąc, zdystansowanym odbiorem. Czy jest sens robić to dalej?

Mój zespół odpowiedział jednogłośnie - warto.

Pisze obrazowo

Gro Dahle to norweska poetka i pisarka. Ma 54 lata. Zadebiutowała w 1987 roku tomikiem poetyckim "Audiens". Od tego czasu napisała ponad 30 książek. Eksperymentowała z różnymi gatunkami literackimi, jest między innymi autorką serii książek dla dzieci stworzonej we współpracy ze swoim mężem, Sveinem Nyhusem, ilustratorem i pisarzem. Pisze prostym, obrazowym językiem. Zajmuje się głównie tematyką relacji międzyludzkich i problemów psychologicznych. W 2003 roku "Zły Pan" został uznany za najlepszą książkę dla dzieci przez norweskie ministerstwo kultury. Choć zaraz po ukazaniu się książki na rynku niektórzy bibliotekarze uznali, że nie będą jej wypożyczać dzieciom. W języku polskim ukazały się jeszcze dwie pozycje Gro Dahle: "Grzeczna" oraz "Włosy mamy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji