Nowy sen Calderona
Żaden z naszych barokowych poetów nie przekładał, niestety, Calderona; interesujący mógłby być np. przekład Morsztyna. Podobnie jak Szekspirem, zajęto się nim dopiero w wieku XIX. Już wtedy też zdawano sobie sprawę z tego, że naprawdę przełożyć tego przedziwnego dramaturga i poety nie można. Słowacki w "Księciu niezłomnym" dał wspaniała parafrazę. A inni? Inni stroili go w częstochowskie rymy i rytmy, upraszczali, pozbawiali wszelkiego uroku i wartości. Kastrowali i też bez litości rubaszny język hiszpańskiego baroku. Karol Baliński pisał we wstępie do wydanego w roku 1858 przekładu "Kochanków nieba": "Co do niniejszego przekładu to tylko rzec mogę, że usiłowałem, aby był jak najwierniejszym... zmuszony więc jestem wytłumaczyć się pokrótce jak pojmuję znaczenie wyrazu "wierność". Nie masz wierności bez miłości, a obie wypływają z wiary... wierność więc chrześcijańska, wierność prawdziwa, jest to służenie bliźniemu w wolności i miłości prawdziwej, jest to praca dla jego zbawienia jak dla naszego... Tych to chrześcijańskich pewników trzymałem się i w przekładzie niniejszego dzieła. Wszystkie wiec słowa niegodne Calderona, jako złe uczynki, które on sam dziś by niezawodnie zagładził, gdyby to było w jego mocy, usunąłem z jego dzieła; wszelkie zaś myśli zacne, prawdziwe, pomocne, lecz dla nawału pracy, która był obarczony, niewykończone nieraz, a czasem ledwo napomknięte. usiłowałem, ile było w mojej mocy rozwinąć i wykończyć...". Zasiadł poczciwy Baliński do przekładu i napisał:
O! głowo ty moja, głowo!.
Z twoją władzą umysłową!
Jakżeś ciasna, ciemna, mylna,
Bezpojęta i bezsilna.
Gdy nie możesz ml troszeczki
Pojąć z tej lichej książeczki.
Którą przypadkiem, bez celu.
Wyjąłem z pomiędzy wielu. -
Nad nią jedną dni już tyle
Myślę, męczę się i silę.
Próżno myślę, próżno ślęczę,
Na nic trudy i zgłębienia.
Próżno silę się i męczę
Na nic wszystko! ani zdania!"
Podobnie było też z wieloma następnymi przekładami. Niewiele też dopomógł Calderonowi w latach trzydziestych uczony doktor Boye, któremu wyraźnie niedostawało poetyckiego talentu. Nic też dziwnego, że pojawienie się na scenie nowej wersji "Życia snem", dokonanej przez Jarosława Marka Rymkiewicza, stało się wydarzeniem. Jest odkryciem dramatu, który był legendą zaprzepaszczona przez fatalne przekłady. Zwłaszcza, że przedstawienie w warszawskim Teatrze Dramatycznym, reżyserowane przez Ludwika Rene, w dekoracjach Jana Kosińskiego i kostiumach Ali Bunscha - jest znakomite. Najlepsze chyba w ogóle w bieżącym warszawskim sezonie - obok "Kronik królewskich" granych w tym samym teatrze i w tym samym wykonaniu. Aktorsko oba te przedstawienia wysuwają się na pierwszy plan, tam świetna rola Gogolewskiego, tu rewelacyjna kreacja Holoubka. Co jednak z przekładem? Rymkiewicz dziwacznie, ale słusznie, nazwał go "imitacją". Nie jest to bowiem przekład w potocznym znaczeniu tego słowa, nie jest to też próba, jaką podejmuje Sito, konsekwentnie dążący do skompletowania dwudziestowiecznej wersji przekładów Szekspira, bliskiej współczesnemu odczuwaniu poezji. Rymkiewicz - poeta i teoretyk neoklasycyzmu - imituje Calderona na modłę własnej teorii. Nie "poprawia", oczywiście, genialnego Hiszpana, jak pobożny Baliński, nie sili się na poparta kiepskim rymotwórstwem wierność, jak Boye, nie rzuca mu też, oczywiście, poetyckiego wyzwania, jak Słowacki. Wybiera z Calderona to, co mu odpowiada. To, co zgodne jest z jego własna estetyką. Dlatego też najlepiej wypada w jego imitacji wszystko, co jest u Calderona wspaniałą intelektualną łamigłówką, niezwykłą grą filozoficznych antynomii, tez i antytez - Cała ta przepiękna i zawrotna retoryka dialogów i monologów zwracanych wprost do widowni, gdzie raz po raz dramat zamienia się w szaradę. Co więcej, pięknie też trawestuje się w tym przekładzie niezwykła kompozycja barokowych metafor zawiązywanych w węźlaste pointy. Wspaniale nagromadzenie konceptów, które pędzą jedne za drugimi rządzone jest przecież niesamowita logiczna precyzja, którą Rymkiewicz odsłania i wydobywa, jak szkielet konstrukcji, ukrytej przedtem poza gipsową sztukaterią barokowego pałacu. Imitacja Rymkiewicza jest na pewno poezja innego czasu, innej estetyki, innej wrażliwości niż poezja Calderona:
"ryba rodzi się
w szlamie i wodorostach
odziewa się w łuskę
i popłynie ku morzu
jest wolna
strumień rodzi się
w szczelinie wśród skał
i płynie przez łąki
i wije wśród kwiatów
jest wolny
jak długo
będziesz więzić mnie niebo
w tej szczelinie wśród skał
w tym szlamie
we mnie"...
"Oto jest czas napięcia
pomiędzy skonem, a narodzinami,
samotne miejsce, gdzie schodzą się trzy
sny
pośród niebieskich skał
lecz kiedy głosy strząśnięte z cisu
ulecą,
niech zadrży inny cis i niech odpowie
błogosławiona matko,duszo źródła,
duszo ogrodu,
nie pozwól, byśmy drwili z siebie pełni
fałszu
ucz nas jak troszczyć się i jak nie
troszczyć
ucz nas cichości
nawet wśród tych skał"..-
Drugi zacytowany fragment to, oczywiście, wyjątek z "Popielca" Eliota (przekł. W. Dulęby). Ale przecież ta imitacja, ten wiersz przystający tyleż do Eliota, co do Calderona, jest jednak znakomitym materiałem teatralnym. Co więcej, dzięki niemu "Życie jest snem" staje się dramatem wspaniałe przystającym do współczesnej sceny. Wydobywa się z niego cała, niezwykła odwaga czy wręcz bezczelność barokowych dramaturgów, którzy bez żenady stawiali, jedne za drugimi, zasadnicze pytania, piętrzyli problemy ostateczne - życia, śmierci, bytu, winy i kary. Pytania i problemy, które dzisiejsi pisarze wymawiają wstydliwie półgębkiem przebąkując, onieśmieleni czujnym spojrzeniem fachowych filozofów. Ci tyle wiedzą i tyle powtarzają i analizują, ale pytają tak rzadko.Nic też dziwnego, że przedstawienie w Teatrze Dramatycznym ma bardzo określony i oryginalny charakter. Nie ma w nim nic z nieznośnej stylizacji na "hiszpańszczyznę". Nie ma też barokowego przepychu, udawania i plastycznego bogactwa. Wyznaczają je proste, rysowane przez Kosińskiego linie scenografii z wielkim kubem więzienia Seeismunda pośrodku. Barocco jest tylko w kostiumach przypominających, "Las meninas" i w żywiołowo prowadzonych przez Renć rolach Estrelli (Łaniewska) i Astolfa(Kęstowicz). Z komedii dell arte wzięta jest znakomita postać i rola Skarucha (Clarin), który gra jak najlepszy Zanni z XVII wieku. Reszta, to precyzyjnie skonstruowany spektakl, w miarę ironiczny, a przede wszystkim wydobywający myślową zawartość sztuki. Tę piękna Calderonowską zadumę nad życiem, która wykracza daleko poza stare porównanie do snu. Owo wspaniałe, skrótowe i ostre prezentowanie kolei losu człowieka, losu władzy, i państwa, to ukazanie piekielnej huśtawki powodzenia i klęski, która paląc zamienia na więzienie, a króla czyni żebrakiem - i odwrotnie. Chwilami nawet wydaje się. że to przedstawienie reżyserował król Basilio (Voit) - astrolog i matematyk, suchy i zapatrzony w niezmienne, regulujące bieg świata formuły, które pragnie opanować. Ale Rene, podobnie jak Kosiński - trochę klasyk, a wiec przez to zbliżony wyraźnie do estetyki rvmkiewiczowskiej "imitacji". Potrafi nie tylko zbudować spektakl jak najbardziej jej odpowiadający. Potrafi też szukać w tei, aż nazbyt klarownej, kompozycji - kontrowersji i zdecydowanych przeciwieństw. Dlatego wiodąca rola Holoubka (Segismundo), wybiegając ponad resztę zespołu (najlepiej. obok Skarucha, sekunduje mu grający trudna role Clarina (Zapasiewicz) jest jednocześnie dopełnieniem całości. To jedyna współczesna i zarazem barokowa postać w spektaklu. Holoubek wyrzeka się tu powierzchownej "intelektualizacji", gra pełnej "intelektualizacji", gra pełnymi środkami. Ryczy z bólu. męki i pożądania jak "ranny łoś" i jest jednocześnie ironiczny wobec innych i trochę wobec autora. Umie grać człowieka, który narodzony na nowo, staje się po prostu zwierzęciem - przeciwieństwem zmechanizowanego intelektualisty Basilia i umie też pokazać jak w oszołomionym wolnością i władza Segismundo rodzi się nagle wyrachowany polityk - nieodrodny już syn tegoż Basilia. Jest w jego postaci i w sytuacji wyboru jakiego on dokonuje o wiele więcej prawdy na temat ludzkiej wolności wyboru i więcej pytań, dotyczących moralnego jej uzasadnienia, niż w sartre'owskim Goetzu z "Diabła i Pana Boga". Holoubek zdaje się to bardzo dobrze rozumieć. Dlatego jego Segismundo to świetna rola, lepsza chyba niż Goetz i Edyp, których grał niegdyś w tym samym teatrze. A całość, to świetne przedstawienie. Tylko zabrakło w nim tego, czego nie było i w ciekawej wrocławskiej inscenizacji Skuszanki. Od początku zanikły tu, tak wspaniałe u Calderona, antytezy namiętności i obowiązku,witalnej siły i moralnego rygoru. Były one tylko w roli Holoubka i w jednym pięknym monologu Zapasiewicza. Zagubił się zresztą prawie zupełnie świetny wątek niespełnionej namiętności Segismunda i zhańbionej Rosaury. Ale też i Rosaura Zawadzkiej była tylko przebrana za rycerzyka dzieweczką, a nie postacią na miarę Szimeny.