Artykuły

Trzeba się śmiać...

- Trochę tęsknię za klasycznym repertuarem. Jednak znając preferencje dzisiejszej publiczności, trzeba powiedzieć, że teraz ludzie chętniej chodzą do teatru na lżejsze widowiska - mówi JERZY BOŃCZAK, który reżyseruje w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie "Prywatną klinikę".

Aktor teatralny i filmowy, reżyser teatralny. Na koncie Jerzego Bończaka jest ponad 300 ról filmowych i teatralnych. W tym roku obchodzi 35-lecie pracy artystycznej. Wystąpił m.in. w "Sztuce kochania", "Psach", "Rozmowach kontrolowanych", "Ogniem i mieczem", a także w serialach "Kariera Nikodema Dyzmy", "Pensjonat Pod Różą", "Kryminalni", "Zostać miss". Obecnie mieszka w... Rzeszowie (tymczasowo) i w Warszawie (na stałe). W rzeszowskiej "Siemaszkowej" trwają właśnie ostatnie próby do "Prywatnej kliniki", farsy, którą reżyseruje Jerzy Bończak. Premiera zaplanowana jest na sobotę, 12 lutego br. Z reżyserem o teatrze, farsach, życiowych pasjach i... denerwującej polityce, rozmawia Łukasz Sikora.

- Dorobek zawodowy ma Pan imponujący. I trzeba przyznać, że wcielał się Pan w wiele różnych ról, od komediowych, po dramatyczne. Jednak w pracy reżyserskiej skupia się Pan na realizacji fars...

- To jest prawda i nieprawda. Ja skupiam się w mojej pracy na wielu innych gatunkach teatralnych, ale nikt ode mnie nie chce niczego poza farsami.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Widocznie tak już zostałem zaklasyfikowany. Odkąd skończyła się działalność i moja obecność w Teatrze Nowym w kształcie proponowanym przez Bogdana Cybulskiego, czyli od 1989 roku, zaangażowałem się do Teatru Kwadrat w Warszawie. Ten teatr ma ściśle określony repertuar, właśnie komediowy. I w zasadzie od tego czasu byłem zauważany tylko jako aktor komediowy. Natomiast później, po dziewięciu latach w Kwadracie, zostałem tzw. wolnym strzelcem, który postanowił pożyć trochę na własny rachunek. Wtedy otrzymałem od Marka Perepeczki propozycję wyreżyserowania spektaklu w częstochowskim teatrze. I tak zaczęła się moja przygoda z reżyserią. A że to przedstawienie wyszło i była to właśnie farsa, od tej pory wszystkie propozycje z innych miejsc dotyczą wystawiania fars, w których niejako zacząłem się specjalizować. Ludzie są zadowoleni, spektakle były udane...

- A inny repertuar? Nie ciągnie Pana do realizacji którejś pozycji z klasyki dramatu?

- Ja w tym repertuarze dobrze czułem się jako aktor, grając dziewięć lat w teatrze Cybulskiego. Wystawialiśmy wtedy wiele przedstawień, zarówno z klasyki współczesnej, ale też tej "klasyki klasycznej", czyli Szekspira czy Moliera. Przyznaję, że trochę tęsknię za tym repertuarem. Jednak znając preferencje dzisiejszej publiczności, trzeba powiedzieć, że teraz ludzie chętniej chodzą do teatru na lżejsze widowiska. Jeżdżę po Polsce i wiem, że repertuar poważny i zmuszający do myślenia cieszy się mniejszą frekwencją i uwagą ze strony widza.

- A woli Pan patrzeć na świat przez pryzmat poważnych, refleksyjnych widowisk, czy też lekkich, komediowych przedstawień?

- Życie należy traktować poważnie, ale jednak z poczuciem humoru. Trzeba jak najwięcej się śmiać i żartować, wtedy wszystkie problemy związane z pracą, bytowaniem, stają się łatwiejsze do zniesienia. To tak jak w klasycznym teatrze, np. u Moliera, który pokazywał świat poważnie, ale łączył moralitet z zabawą. Wielka sztuka nie musi zamęczać widza samymi problemami. Wtedy jest łatwiejsza do strawienia i zrozumienia. Tak jak w życiu...

- Do swoich realizacji wybiera Pan współczesnych autorów, którzy opowiadają, oczywiście na wesoło, o problemach współczesnych ludzi. Lubi Pan się śmiać z tych problemów?

- Dodam, że są to przede wszystkim autorzy brytyjscy. To ze względu na moje kontakty w Londynie, dzięki którym znam wszystkie aktualne widowiska z londyńskiego West Endu. Pracuje tam moja przyjaciółka, Elżbieta Woźniak, która tłumaczy te teksty na polski, przez co jestem z nimi na bieżąco. I przyznaję, że zdecydowana większość tych realizacji znakomicie sprawdza się na polskim gruncie. Tak, chyba lubię patrzeć na współczesne perypetie z humorem, ale bez zbytniej ironii.

- Czy my, Polacy, śmiejemy się z tego samego co Anglicy?

- Oni słyną ze specyficznego poczucia humoru, który - jak się okazuje - jest bardzo nam bliski. Farsy, które są proponowane przez Elę Woźniak, znakomicie przystają do naszych, polskich preferencji. To coś pomiędzy dosłownością Benny Hilla a absurdem Monty Pythona. Dlatego, nawet w moich rozmowach z autorami tych fars, potwierdzali oni interesującą wartość, jaką daje przełożenie tych spektakli na polskie sceny.

- Są różnice w sposobie wystawiania tych sztuk u nas i w Anglii?

- Tak i to znaczne. Tam aktorzy grający w farsie bardziej się wygłupiają, puszczając np. oczko do widowni w chwili wygłaszania jakichś śmiesznych kwestii lub point. Trochę tak, jak na estradzie albo w kabarecie. Ja robię to inaczej, bo chcę, aby postaci w spektaklu były naprawdę uwikłane w jakieś tarapaty, z których również naprawdę chcą się wykaraskać.

- Mówił Pan w jednym z wywiadów, że praca nad farsą jest bardzo poważna. Dlaczego?

- Robota musi być na serio. To widz ma być tym, który się śmieje. Aktorzy i reżyser mają za zadanie do tego doprowadzić. Działam w tym zawodzie od 35 lat i doskonale wiem, że to bardzo poważna praca, szczególnie w przypadku realizacji komediowych.

- A o czym opowiada reżyserowana przez Pana "Prywatna klinika"?

- Zawsze pada to pytanie...

- Zawsze?

- Nie tylko od dziennikarzy. Po prostu każdy chce to wiedzieć. I powiem więcej, jest to najtrudniejsze pytanie, bo nie da się na nie odpowiedzieć ot tak.

- A uchyli Pan chociaż trochę rąbka tajemnicy?

- Rzecz opowiada o kobiecie, która jest utrzymanką dwóch facetów, którzy z kolei nie mają pojęcia o swoim istnieniu i myślą, że są jedynymi w jej życiu. Obaj są oczywiście żonaci. A do tej kobiety zgłasza się z kolei jej przyjaciółka, która także chciałaby zakosztować takiego życia. A potem już następuje cała seria nieprzewidzianych zdarzeń...

- Jak w życiu.

- Tak, przecież to może zdarzyć się każdemu! O farsach, zresztą nieprawdziwie, mówi się, że nie są życiowe. Ja się z tym nie zgadzam. W każdym dowcipie, nawet w tym o zajączkach czy o lekarzach jest coś,

co faktycznie mogło się komuś zdarzyć w życiu.

- A jak się Panu układa praca z rzeszowskim zespołem aktorskim?

- To profesjonaliści w każdym calu, pracuje mi się naprawdę wspaniale. Mam nadzieję - odpukać - że taki też będzie efekt końcowy. Stworzyliśmy atmosferę wzajemnej sympatii, rozumiemy się dobrze. Grupa, z którą pracuję, jest trafiona w punkt. I jest dobrze.

- Spodziewa się Pan innego spektaklu, niż te realizacje "Prywatnej kliniki", które zrobił Pan dotychczas?

- Na pewno spektakl będzie inny od tych, które już zrobiłem, ale najważniejsze dla mnie jest to, aby efekt był taki sam. A jest nim zadowolenie ludzi na widowni.

- Często odwiedza Pan inne teatry?

- Tak, jeżdżę po Polsce i lubię oglądać różne przedstawienia. Z wyjątkiem tych, które sam mam w planach zrealizować. Wtedy wolę polegać na własnej wyobraźni.

- A był jakiś spektakl, który szczególnie Pana zainteresował, zachwycił?

- Tak, i to w Rzeszowie. Była to inscenizacja "Śmierć komiwojażera" z fantastyczną rolą Ryszarda Jabłońskiego. I bynajmniej nie był to spektakl łatwy i lekki. Ale naprawdę świetny.

- A jak nie bywa Pan w teatrze i nie pracuje, to gdzie ma Pan miejsce wypoczynku?

- W czasie moich wakacji... pracuję. W moim domu na Warmii, nad jeziorem. Tam wypoczywam, chociaż to również miejsce, gdzie mam swoją enklawę spokoju i wyciszenia.

- A region podkarpacki mógłby być takim miejscem?

- Szczerze i z przykrością przyznam, że kompletnie nie znam tutejszych okolic. Nawet w tej chwili, kiedy spędzam tu sporo czasu, nie oddalam się od Rzeszowa. Udało mi się tylko odwiedzić znany mi sprzed lat Przemyśl. Ale wynika to zarówno z faktu, że praca jest intensywna, ale też z tego, że... ja po prostu nie lubię zimy. Ale mam zamiar zaglądnąć tu kiedyś na dłużej.

- Co Pana zachwyca?

- Kobiety. Ich piękno, poczucie humoru, ładne i mądre oczy... Zachwyca mnie też inna kobieta: moja wnuczka Ola. W kwietniu skończy dwa lata i jej osoba to dla mnie najprawdziwsza fascynacja. To moja inna, życiowa rola, w której przekonuję się, że wnuków nigdy nie traktuje się jak własne dzieci.

- A co Pana denerwuje?

- Denerwuje? Rzadko się nad tym zastanawiam, bo skupiam się bardziej na rzeczach, które mnie nie denerwują. Na pewno wkurza mnie chamstwo. Różnie pojęte, bo jest wiele jego rodzajów...

- ...polityka Pana nie denerwuje?

- Och, polityka wkurza mnie bardzo. Kiedyś myślałem, że nasze drogi się nigdy nie zejdą, ale - niestety - dopadła mnie w Warszawie. Jest to obecnie miasto, które jest sparaliżowane decyzyjnie i wpływa to na moją sytuację zawodową. Wpływa negatywnie. Poza tym, polscy politycy stracili poczucie rzeczywistości i wydaje im się, że ludzie służą im, a przecież powinno być dokładnie odwrotnie. I kiedy polityka zaczyna ważyć na mojej przyszłości, wkurzam się okrutnie.

- Politycy są niepoważni, jak aktorzy w farsach?

- Zachowania są farsowe, ale to nie jest właściwe pojęciu farsy. Bo politycy są niepoważni, a aktorzy w farsie są i muszą tacy być. Kiedyś słyszałem z mównicy sejmowej, jak któryś z posłów stwierdził, że to, co się tam dzieje, to jest teatr. Ten człowiek obraził teatr. I to mnie wkurza.

***

Jerzy Bończak - Wiek: 56 lat.

Zawód: aktor, reżyser. Hobby: wędkarstwo. Żona: Ewa. Dzieci: Anna, Piotr. Wnuczka: Ola. Zwierzęta: istne zoo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji