Artykuły

Od polowania do apoteozy

"Lis" Marty Guśniowskiej to sztuka ory­ginalna i pomysłowa, drapieżna i dow­cipna. I zdecydowanie nie dla dzieci. Koncept jest wprawdzie prościutki - ot, lisie życie po życiu - ale ujęty w słowa okazuje się niebywale zabawny, zwłasz­cza w wykonaniu Ryszarda Dolińskiego, perły Białostockiego Teatru Lalek, gdzie konkurencja aktorska jest naprawdę duża. Dodatkową atrakcją jest fakt, że za tekst Guśniowskiej wziął się Piotr Tomaszuk, który w Białymstoku wyreżyserował ostatnio głośne "Polowanie na lisa" Sławo­mira Mrożka, a owo "ostatnio" to był rok 1989. Dane wyjściowe były zatem szale­nie obiecujące i nie doznałam zawodu, mimo iż spektakl padł ofiarą awarii sieci energetycznej - oglądałam go na "Kon­trapunkcie" w Szczecinie - odbywał się bez zmian światła, grany na jednym reflektorze. Ale projekcje udało się ura­tować - kosztem zniszczonego pier­wotnie i dopożyczanego potem sprzętu (bo gdzieżby miał się podziać w finale

Lis, jak nie w lisim niebie?), sferę dźwię­ków takoż. Były więc dowcipnie użyte "Gwiezdne wojny" i "Lekka kawaleria" - wszystko jak trzeba i w tych miejscach co trzeba. No i wystąpił na koniec sam Piotr Tomaszuk, Reżyser i mistrz niebiań­skich ceremonii oraz Lalkarz (Krzysztof Bitdorf, grający także na instrumentach fragmenty muzyki Piotra Nazaruka).

Lis Dolińskiego to pijak, palacz, dziwkarz, łobuz, złodziej i menel, słowem wzorzec etyczny na opak wywrócony. Inteligentny, podły, małostkowy. A jed­nocześnie istota potrafiąca śmiać się z siebie, wzruszająca w swym pogodze­niu z marnym końcem, w poszukiwaniu wywalonych przez oprawcę bebechów, czyli wnętrza, w swoich sentymental­nych, nierzadko wstydliwych wspomnie­niach, z quasi-homoseksualnym incy­dentem włącznie. Ma swoją godność, nie chce być byle kołnierzem, nędznym eksponatem z muzeum łowiectwa. Potra­fił ograć wszelkie niesprzyjające okoliczności, nawiązując natychmiast kontakt z widownią, która śmiała się jak łasko­tana. Wprawdzie z początku obawiałam się, że może przesadzać z gierkami, ale podbił moje serce w scenie odgrywania totalnej "rozpierduchy" wrednych Zajęcy (błagam, niech cenzura nie wykreśla mi tego słowa, bo jest jak najbardziej w poetyce sztuki). Żal mi trochę zmienio­nego zakończenia - w oryginalnym tek­ście sztuki Guśniowska zaproponowała reinkarnację Lisa w Kurczaka. Na scenie tymczasem Lis tuli się do odzyskanego "wnętrza" - kuferka, gdzie ma na taśmie zapisane całe swoje życie, z którym poszybuje do nieba. Bardziej to liryczne, za to oryginał bardziej ironiczny.

Przestrzeń zorganizowała Julia Skuratova w swoim makabryczno-poetyckim stylu, nie zabrakło więc czaszek, piszczeli i innych gnatów, są tu też ekrany, mobile i rozciągnięta na ramie lisia skóra, bru­talnie zerwana z grzbietu bohatera. Flaki obscenicznie chlupoczą w słoju, puszka po konserwach robi za popielniczkę, zwierzęce kościane głowy zdobią peruki, czyniąc z nich jakąś parodię szkieletu Madame de Pompadour. Są na ekranach dymki jak z komiksów, ale wprowadzenie sygnałów popkulturowych nie budzi buntu widzów, nie jest modniastym, koniunktu­ralnym wpisywaniem się w powszech­nie zrozumiałe klisze. Premiera była dopiero w lutym, więc mam nadzieję, że spektakl ten jeszcze dojrzeje i będzie - obok wielu innych - ozdobą sceny dla dorosłych Białostockiego Teatru Lalek.

Jak wspomniałam, sztukę oglądałam w Szczecinie, gdzie przy okazji festiwalu wydawana jest gazetka "Mała Forma". "Lis" przepadł w konkurencji, zresztą "Lipiec" Wyrypajewa w wykonaniu Karoliny Gruszki (też rodzaj monodramu) był bez­konkurencyjny przez swą wynalazczość wypowiedzi, to było coś między zaśpiewem i rapem, porównywalnego, jak upiera się redaktor Andrzej Matul z Pol­skiego Radia, jedynie z Ewą Demarczyk i "Balladą o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego" Galla Anonima - czyli absolutnym cudem wokalistyki. Pozwolę sobie na marginesie tej recenzyjki na parę uwag o młodzieży, która - nie chcę nadużywać dużych słów - pora­ziła mnie swoją pryncypialnością, zasad­niczym podejściem (jak mowa o śmierci, to musi być na poważnie, najlepiej na naj­wyższym diapazonie), brakiem poczucia humoru, wymaganiami jak z przysłowio­wego Wersalu. Dlatego, pozwolą Pań­stwo, zacytuję parę zdań o "Lisie" autor­stwa Kaśki Plebańczyk z "Małej Formy" z dnia 25 IV 2010. "Twórcy (...) posta­nowili pokazać, jak wygląda świat po śmierci lisa. A świat ten nie wygląda specjalnie oryginalnie - nie ma się fla­ków, pić nie można, samiczek nie można, ogólnie, sytuacja przedstawia się dość kiepsko." Tyle wytłuszczony lead - dalej jest pretensja, że partnerki seksualne Lisa (bo do opowieści o nich sprowadza się podobno treść sztuki) pochodzą z różnych gatunków, ogólna pochwała, acz z zastrzeżeniami ("szowi­nistyczny wydźwięk przedstawienia"), gry Ryszarda Dolińskiego, że humor jest "niski i nie przystaje do poruszanej przez spektakl tematyki. Potraktowanie w tak lekki sposób problemu śmierci jest sposobem oswajania z nią, ale rów­nież banalizuje tę kwestię i nie pobudza do refleksji. (...) Celne uwagi na temat odchodzenia umieszczone między cało­waniem sarny a akrobatyczną kopulacją z nietoperzycą zagłuszyły niestety salwy śmiechu widzów."

Cóż, dla jednych stety, dla drugich niestety. Żal mi pokolenia spod znaku AIDS, już w nastoletnim życiu świętszego od wszystkiego. Nie wychwalam cynizmu, ale życie po tym życiu to zwe­ryfikuje. Nie składa się bowiem spo­łeczeństwo z samych książąt i księż­niczek niezłomnych - ci występują tylko w bajkach i innej literaturze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji