Błazeńskie nastały czasy
Akcja słynnego - głównie za sprawą odbiegającego od wersji teatralnej filmu Boba Fosse'a - musicalu "Cabaret" rozgrywa się w Berlinie na początku lat trzydziestych, przed dojściem Hitlera do władzy. W Berlinie rozgorączkowanym, oszalałym, frywolnym, którego wizytówką był właśnie kabaret, reprezentujący najwulgarniejsze tradycje bulwarowej pikanterii. Jest on nie tylko metaforą świata, który załamał się. W monologu jednego z bohaterów jawi się jako absurdalna wyspa, lekarstwo na szarość i nędzę pogrążające w narkotycznym, paraliżującym śnie.
Żałobny ton
Zachwyt Cliffa tym dekadenckim, zepsutym światkiem nie przystaje jednak do wizji zrealizowanej na scenie Teatru Muzycznego. Kabaret widziany przez reżysera - Jerzego Stura i scenografa - Marka Brauna w czano-białej poetyce ekspresjonizmu niemieckiego, pozbawiony blichtru i ułudy, jest tylko dopełnieniem rzeczywistości (monumentalna architektura w tle) niszczącej ostatnie bastiony wolności. Zamiast szalonego tańca na wulkanie, trwa żałoba po Republice Weimarskiej (nie jest to usprawiedliwienie dla kiepskiej choreografii).
Pomysł reżyserski jest konsekwentny, ale i dosłowny. Pojawiające się w spektaklu kolory, czerwień sztandarów ze swastyką, niebieskie (rajskie?) światło w finale, mają znaczenie ideologiczne. Wskazują drogę, która z pokazanej nam nędzy i brzydoty wiedzie ku lepszej, bo kolorowej, przyszłości.
Sally składa pieluchy
Historia oglądana jest przez podwójną soczewkę - podkasanej muzy i tradycyjnego melodramatu. Nad obrazkami z kabaretu dominują jednak sceny kameralne, zamknięte w pudełku mieszczańskiego salonu, które sabotują rytm przedstawienia. Słabości dramaturgicznej libretta nie skorygował reżyserski ołówek. Nie pomogli też aktorzy. Romans Sally i Cliffa w domowych pieleszach wypadł beznamiętnie. Zamiast małej choćby dawki erotyzmu, raczyliśmy się widokiem kabaretowej gwiazdy składającej potulnie, i odrobinę przedwcześnie, pieluchy!
Mimo to, właśnie uchwycenie proporcji intymnego życia i sił historii prowadzących ku przeczuwanym zaledwie kataklizmom należy do atutów musicalu.
Groza politycznej sytuacji, sączenie trucicielskiej ideologii do serc i umysłów sygnalizowane są dyskretnie, migawkowymi epizodami, rozgrywającymi się w tle. Kabaretowy symbol Rzeszy - Brunhilda w kiczowatym złocistym pancerzu - jednych będzie jeszcze śmieszyć, innych nakłoni do hołdu. Sentymentalna ballada śpiewana po pracy przez kelnerów stanie się agitacyjną pieśnią wiodącą do podbojów i zwycięstwa, podjętą przez tłum frustratów. Mocny i zaskakujący w swoim zwielokrotnionym wymiarze finał pierwszego aktu nie tylko obnażył mechanizm politycznego uwodzenia, ale i ukazał mentalność, która przeprowadziła Niemców - za pomocą zwykłego stopniowania tonu - od sentymentalizmu narodowego do zbrodni. (Na Boga, dlaczego podczas premierowego bankietu studenci spontanicznie i z wyraźną przyjemnością zaintonowali powtórnie hymn bojówek faszystowskich!)
Aktorzy
Żal, że obok scen pięknych, precyzyjnie pointowanych - jak rozstanie aryjsko-żydowskiej pary podglądane przez zamgloną szybę owocami - jest sporo braków, również warsztatowych.
Najwięcej niekonsekwencji daje się zauważyć w stylu gry. Sally zabrakło żywiołowości, temperamentu i lekkości. Zwariowaną dziewczynę, która wbrew osaczającej historii pragnie brać życie pełnymi garściami i nie wiedzieć o niczym, co mogłoby pokrzyżować jej plany, Elżbieta Mrozińska obdarzyła niepotrzebną tutaj samoświadomością i tragizmem. Szczęśliwie, nie było w tej roli żadnych numerów robionych "pod Minelli", za to dysponująca niebanalnym głosem aktorka wykorzystała swoje możliwości wokalne. Postać młodego i naiwnego intelektualisty z Ameryki, któremu przyszło być świętym pośród wilków, jest na tyle papierowa i mdła, że wypada raczej współczuć męczącemu się z tą rolą Grzegorzowi Gzylowi. Panią Schneider po mieszczańsku, dobrotliwie, acz z czytelną hipokryzją zagrała gościnnie Krystyna Tkacz. Przyznaję, że początkowo drażniło mnie nienaturalne spowolnienie mowy i gestu, pewna "operowość" tej postaci, ale skwapliwie wpisałam te zabiegi w prywatną grę prowadzoną przez nobliwą, dbającą o pozory niemiecką "damę". W jej żydowskiego narzeczonego wcielił się, również występujący gościnnie, Jerzy Łapiński. Ciepły, niezaradny i prawdziwy w swoim naiwnym (rozpaczliwym?) nieprzyjmowaniu groźnych znaków nowej rzeczywistości. Nie zaszkodziła tej roli nieporadność wokalna aktora dramatycznego, wyrozumiale przyjęta przez publiczność. Podobała mi się również Ewa Jendrzejewska-Musiał w roli nazistowskiej prostytutki dokonującej "właściwego" wyboru.
W błazeńskim zwierciadle
Nastrój karykaturalnego zmierzchu Republiki Weimarskiej, niepokój dziejowego przełomu najlepiej przekazała groteskowo-błazeńska szarża Dariusza Siastacza jako Mistrza Ceremonii, nie tylko kabaretowych numerów. W obcisłym trykocie, uszminkowany, spływający z góry na tronie z czarnymi skrzydłami ma w sobie coś widmowego. Wszechobecny, upominający się z szyderczym śmiechem o bohaterów, prowadzi ich ku wielkiej ułudzie. Uruchomił mechanizm, a potem spokojnie opuścił zatrute dusze, pewny finału. Duch dziejów nałożył maskę hermafrodyty i błazna, bo też błazeńskie nastały czasy.
Myślę, że antymusical Jerzego Stuhra, pozbawiony odpowiedniej dawki kiczu (czytaj: walorów widowiskowych), do której przyzwyczajeni są widzowie Teatru Muzycznego, broniłby się lepiej na scenie dramatycznej. Mimo wszystko - mnie się podobało. Złośliwi twierdzą, że należę do mniejszości.