Artykuły

Mój teatr powoli odchodzi

- Czy to tu, w tym pokoju, rodziły się Pani artystyczne projekty?

- Tak, głównie na tapczanie. Bo pomysły przychodzą mi do głowy najczęściej nocą, gdy nie mogę spać. Tak też było pewnego ranka ubiegłego roku. Coś mnie "kopnęło" i pomyślałam: kończysz w przyszłym roku 80 lat - trzeba by coś jeszcze zrobić...

- Lecz skąd przyszedł pomysł monodramu poświęconego Marii Wołkońskiej, która była pierwowzorem Tatiany z "Eugeniusza Oniegina" Puszkina?

- Tatianę grałam 482 razy, przed 55 laty, w Teatrze Rapsodycznym, na tej samej scenie, na której dziś gram mój monodram. Wspomnienia związane z tą rolą towarzyszyły mi przez całe życie. To było wspaniałe przedstawienie, dostałam znakomite recenzje, szczególnie od Konstantego Puzyny. Widzowie przychodzili po kilka razy, wzruszali się, płakali...

- Czyli jest to powrót sentymentalny?

- Nie, to chęć odsłonięcia choć rąbka tajemnicy o tej wspaniałej, dzielnej kobiecie. Przed laty dwukrotnie sięgałam po temat Marii Wołkońskiej: w przedstawieniu "Droga" i w "Opowieści grudniowej". Muszę przyznać, że praca nad obecnym monodramem "NN, czyli Tatiana po raz 483.", była wręcz katorżnicza. Musiałam przekopać się przez "Pamiętniki" Wołkońskiej, przez rozległą pracę Olgi Popowej dotyczącą życia Marii oraz przez obszerny zestaw korespondencji dekabrystów. Dopiero ta żmudna praca umożliwiła mi dotarcie do prawdy o życiu Wołkońskich na zesłaniu, o ich dramatycznych przejściach i dramatycznej miłości. Ich biografia jest wstrząsająca i zarazem wzruszająca. To była najtrudniejsza praca mojego życia.

- A dla nas, widzów, powstała możliwość obcowania z urodą słowa i ze wspomnieniem Teatru Rapsodycznego, którego fenomen przywołała Pani tym przedstawieniem.

- Nie do końca. Proszę pamiętać, że jest to monodram, a istotą Teatru Rapsodycznego była zespołowość. Natomiast najbliższa rapsodykom jest forma spektaklu - epickość opowieści. Można powiedzieć, że ten monodram przekazuje jakby w pigułce charakter Teatru Rapsodycznego. Zaczynam, jak robił to Mieczysław Kotlarczyk, od wniesienia świecznika i zapalenia świec. Do tej roli zaprosiłam rapsodyka - Tadeusza Szybowskiego. Mój Teatr Jednego Aktora, który tworzę od ponad czterdziestu lat, wywodzi się przecież od rapsodyków i jest ich kontynuacją.

- Czym był dla Pani, młodziutkiej dziewczyny, teatr podziemny: ucieczką od szalejącej wojny, poszukiwaniem artystycznych wrażeń?

- Dla mojego pokolenia, wychowanego na XIX-wiecznej literaturze pozytywistycznej opisującej zabory, podziemie nie było niczym nadzwyczajnym. Znaliśmy je z książek, bo to było polską tradycją. Wraz z wybuchem wojny tajne nauczanie stało się oczywistością. Nie przerwaliśmy nauki ani też naszych przedwojennych zainteresowań teatralnych.

- Czy właśnie w Teatrze Rapsodycznym poznała Pani Karola Wojtyłę?

- Nie, wcześniej, jeszcze w 1938 roku, w Domu Katolickim - obecnej Filharmonii Krakowskiej. Tam, 15 października, odbył się wieczór autorski, podczas którego swoje wiersze czytał Wojtyła. Wówczas po raz pierwszy go zobaczyłam, ale nie poznałam osobiście. Od razu zwrócił moją uwagę znakomitą interpretacją wiersza i pięknym, niepowtarzalnym brzmieniem głosu. Pozostałych uczestników wieczoru, czyli Jacka Stworę, Julka Kydryńskiego, Tadzia Kwiatkowskiego, znałam z czasów gimnazjalnych "Studia 39".

- Kiedy spotkała się Pani z Karolem Wojtyłą na scenie?

- Dwa lata później. Pracowałam jako maszynistka w "Społem", gdy pewnego dnia odwiedzili mnie Julek z Tadeuszem. Zaproponowali rolę Smugoniowej w przygotowywanej przez nich "Przepióreczce" Żeromskiego, nad którą opiekę artystyczną sprawował Juliusz Osterwa. Ta propozycja była dla mnie wielkim wyróżnieniem, bo przecież znałam Osterwę ze sceny. Poszłam więc na pierwszą próbę do mieszkania Kydryńskich i spotkałam znajomą twarz. To był Karol Wojtyła. Przygotowaliśmy we trójkę - Wojtyła, Kydryński i ja - II akt z "Przepióreczki". Później, w poszerzonym już składzie, zaczęliśmy próby "Wesela".

Czyż nie były to wygórowane ambicje młodych pasjonatów?

- Znałam "Wesele" na pamięć, bo jako dziesięcioletnia dziewczynka grałam w nim Isię. Pamiętam niezwykle ożywione dyskusje towarzyszące próbom. Dziś tego w teatrze już nie ma. Dlatego gorąco dziękuję Bogu za tak wspaniałą teatralną młodość.

- Którą rok później wzbogacił swoją obecnością Mieczysław Kotlarczyk...

- Spotkaliśmy się w pamiętnym dniu 22 lipca 1941 roku, w mieszkaniu państwa Dębowskich, przy ul. Komorowskiego w Krakowie. Wówczas odbyła się pierwsza próba "Króla Ducha", dając początek Teatrowi Rapsodycznemu. Kotlarczyk był mózgiem i ideologiem zespołu. Jako reżyser był niezwykle stanowczy, zawsze świetnie przygotowany, bardzo cierpliwy. Marzyciel, gorący romantyk i uparty fanatyk w swojej koncepcji Teatru Słowa. Dla niego Teatr Rapsodyczny miał być punktem wyjścia do stworzenia polskiego teatru narodowego, który by wypracowywał sposób grania arcydzieł literatury narodowej. Oczywiście nie do przecenienia był artystyczny, intelektualny i ideowy wkład Karola Wojtyły w powstanie i działalność teatru.

- Czy juz premiera "Króla Ducha" stała się wykładnią teatru?

- Tak. Ważny był aktor i jego słowo. Pierwsze przedstawienia graliśmy w salonie przy Komorowskiego na rozłożonym dywanie, umownie stanowiącym obszar sakralny. To była nasza scena. Obok stało pianino, na nim księga i świecznik. Kotlarczyk zapalał świece, otwierał księgę i zaczynał się nasz spektakl - misterium. Sacrum i profanum - ta relacja była dla Kotlarczyka bardzo istotna. Po roku napisał manifest programowy "Teatr nasz". Pozostał wierny swoim ideałom do końca, przez wszystkie lata powojenne, okresy burz, zawirowań i szykanowania ze strony władz komunistycznych.

- Konsekwencje tych szykan musiały być dla Pani szczególnie przykre?

- To prawda. W 1953 roku zamknięto teatr, a zespół, ten wychowany i ukochany przez Kotlarczyka, wyrzekł się rapsodyzmu, opowiedział się po stronie teatru realistycznego, czyli uległ presji i zastraszeniu władzy. Jedyna byłam przeciwko. Od następcy Kotlarczyka - "politruka" Hennera dostałam, poprzez kadrową, wypowiedzenie z zakazem wstępu do teatru. Był to najgorszy moment w moim życiu..

- Jak Pani sobie radziła, z czego żyła? .

Zostałam bez pracy. Zarabiałam jako maszynistka, przepisując literatom ich teksty, prowadziłam kółko recytatorskie, jakiś amatorski teatrzyk. No, i wreszcie przyjęto mnie do Starego Teatru. Trochę grałam, ale nie były to role - marzenia. Rapsodyczny ponownie otwarto w 1957 roku, z siedzibą przy ul. Skarbowej. W 1961 dostałam wypowiedzenie - od Kotlarczyka. Nasze poglądy były coraz bardziej rozbieżne. Nikt nie stanął w mojej obronie. Trudno mi o tym mówić, jeszcze za wcześnie... Muszę jednak przyznać, że w moim życiu wszystkie złe sytuacje obracały się dla mnie na dobre. Gdyby nie to wypowiedzenie, pewnie nie powstałby mój Teatr Jednego Aktora.

- Wybrała Pani samotną ścieżkę artystyczną. Nie chciała Pani zaangażować się do teatru instytucjonalnego?

- Bardzo chciałam, ale wszyscy dyrektorzy krakowskich teatrów odmówili mi angażu: Skuszanka, Krzemiński, Dąbrowski. Pierwsza moja premiera "Bram raju" Andrzejewskiego znalazła gościnę w Piwnicy pod Baranami. Jednocześnie od rektora Burnatowicza dostałam propozycję prowadzenia zajęć w krakowskiej PWST. Byłam uszczęśliwiona. Również sukcesem "Bram raju".

- W jaki sposób znalazła się Pani w Piwnicy, w samym centrum ów-czesnej bohemy?

- Szukałam miejsca dla swojego teatru. Dla odprężenia poszliśmy z mężem obejrzeć kabaret. Jak zobaczyłam to piwniczne wnętrze, od razu wiedziałam, że jest wymarzone na mój spektakl. Poprosiłam Mietka Święcickiego, z którym byłam zaprzyjaźniona, o protekcję u Piotra Skrzyneckiego. Zgodził się, bym grała w Piwnicy. Przed każdym spektaklem zamiatałam podłogę, by przygotować scenę do występu. W sprawach technicznych (światło!) pomagali piwniczanie. Skrzynecki nie mógł wyjść z podziwu, że odniosłam tak wielki sukces frekwencyjny i finansowy. Potem udostępniono mi Scenę Kameralną Starego Teatru. Tam też zarobiłam pierwsze większe pieniądze. Na przedstawienia przychodziły tłumy. Połowę wpływów z biletów oddawałam teatrowi, a drugą połową dzieliłam się ze swoimi współpracownikami. Pamiętam, jak spotkałam na ulicy Krzysztofa Pendereckiego, który przygotował muzykę do mojego monodramu i wręczyłam mu z radością honorarium. Nie chciał przyjąć, bo robił to bezinteresownie.

- Działalność Pani teatru można podzielić na dwa etapy: pierwszy

trwał do 1978 roku i w tymże samym rozpoczął się drugi, pod nazwą Teatr Godziny Słowa, związany z wyborem Karola Wojtyły na papieża. Czym różniły się oba te nurty?

- Repertuar Teatru Jednego Aktora miał charakter epicki. Wszystkie adaptacje przygotowywałam sama, często również scenografię. Dobierane teksty nie miały charakteru religijnego, jak później, po wyborze papieża. Choć zawsze najistotniejsze było dla mnie ich przesłanie moralne i wartości, które ze sobą niosły. To był piękny czas mojego teatru: "Bramy raju", "Pieśń nad pieśniami" - grałam je z wielkim powodzeniem w teatrach warszawskich: Powszechnym i Żydowskim. Ale, jak to u mnie, zawsze musi się "coś" zdarzyć. U szczytu powodzenia "Bram" - Andrzejewski znalazł się na indeksie i musiałam zaprzestać grania. "Pieśń" zdjęła cenzura po ..wojnie 7-dniowej".

- Zdążyła Pani jednak pokazać to przedstawienie w Izraelu.

- Tak, również "Pana Tadeusza". Anglia, Szkocja i Izrael - to były moje pierwsze zagraniczne wyjazdy. W Izraelu mogłam dłużej występować, ale wzywały mnie do Krakowa obowiązki pedagogiczne - w PWST dostałam etat docenta. To było dla mnie szalenie ważne, gdyż posada gwarantowała mi minimum socjalne. Dzięki temu mogłam nadal przygotowywać swoje monodramy: "Czarną magię" wg "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa, "Komu bije dzwon" Hemingwaya. Sporo pozycji przygotowałam, miałam wspaniałe recenzje, nagrody, a jednak nigdy nie doczekałam się własnej sceny. W tym przypadku władze były nieugięte.

- Czyli to był powód Pani tułaczego życia artystycznego?

- A co miałam robić? Grałam tam, gdzie mnie chciano, jeździłam po całej Polsce i za granicę. Jedynie Kazimierz Dejmek oddał mi do dyspozycji scenę kameralną w prowadzonym przez siebie łódzkim Teatrze Nowym. Powiedział: graj i przygotowuj nowe spektakle. Tam powstały "Opowieści na dobrą noc" - montaż tekstów z literatury hinduskiej, bardzo mistyczne przedstawienie, i "Wybraniec" wg Manna - marzenie mojego życia. To było moje największe przedstawienie. Z rozkoszą prezentowałam tę opowieść pełną patosu, liryki, dramatu i żartu zarazem. I na tym przedstawieniu skończył się mój Teatr Jednego Aktora.

- Bo nadszedł pamiętny dzień...

- Kiedy Karol Wojtyła, mój wielki kolega, z którym tak wiele grałam w Rapsodycznym, został papieżem. Uznałam, że ten doniosły fakt do czegoś mnie zobowiązuje. Sięgnęłam więc do tekstów biblijnych, do utworów wielkich mistyków. Tak zrodził się mój własny teatr religijny. Przygotowałam m.in.: "Świętą" wg pism św. Teresy z Avila, "Ewangelię wg św. Marka", "Apokalipsę" (w tłumaczeniu Czesława Miłosza), "Listy Jana i Pawła apostołów", Ja bez imienia" na podstawie "Wyznań" św. Augustyna. W doborze tych tekstów głównie interesowało mnie dążenie człowieka do świętości.

- Chciałabym, abyśmy się zatrzymały przy Augustynie i tych jego niezwykłych "Wyznaniach". Dlaczego zainteresował Panią los kobiety, o której tak niewiele przecież z tekstu wiemy?

- To było właśnie dla mnie tajemnicą, do której próbowałam dotrzeć. Los kobiety, z którą Augustyn żył 14 lat, miał syna, a którą matka, czyli św. Monika, odprawiła, uważając za nieodpowiednią partię. Ta historia jest niezwykła, a postępek Augustyna, przyszłego świętego, tak mnie zirytował, że postanowiłam dopisać losy owej dziewczyny bez imienia, którą Augustyn porzucił. Namówił mnie do tego ks. Józef Tischner. I miał rację. Powstało chyba ciekawe przedstawienie. Mężczyźni płakali...

- W Teatrze Godziny Słowa prezentowała Pani również utwory Karola Wojtyły. Były bliskie Pani refleksjom?

- Nie znałam ich wcześniej. Z jego twórczością literacką zapoznałam się dopiero po ingresie. Długo nie mogłam się w niej odnaleźć, to nie był mój świat. Ale po 24 latach "Tryptyk rzymski" od razu był mi bliski; odnalazłam w nim poetyckie podsumowanie pontyfikatu. Poemat jest o wiele bardziej zrozumiały niż wcześniejsze utwory. "Czyń do końca, co do ciebie należy" - takie jest dla mnie przesłanie "Tryptyku".

- Była Pani pierwszą interpretatorką "Tryptyku". Jak dotarła Pani do tego tekstu przed oficjalną promocją książki?

- Napisałam do papieża, że bardzo chciałabym poznać jego nowy poemat. Odpisał, bym skontaktowała się z Markiem Skwarnickim. Wobec listu polecającego od Ojca Świętego nie mógł odmówić. Po lekturze przedstawiłam autorowi nagranie mojej interpretacji tekstu. Akceptacja papieża pozwoliła mi zaprezentować "Tryptyk", w kościele św. Krzyża, dwa dni po promocji książki. Z Watykanu otrzymałam słowa: Dziękuję za przekazywanie treści "Tryptyku" w sposób nadający mu dodatkowych wartości przez odpowiednie twoje rozumienie. Od czasu pontyfikatu wszystkie moje wybory artystyczne konsultowałam z Ojcem Świętym. Dzieliłam się uwagami, interpretacją. I zawsze dostawałam odpowiedź. Podobnie było z "NN" - mam tu listy od papieża zaciekawionego tym, jak postępują moje prace. Oczywiście wysłałam również zaproszenie na premierę - także odpisał.

- Czy udało się Pani wystąpić przed Ojcem Świętym?

Po raz pierwszy byłam na audiencji dopiero w 1981 roku, zaraz po zamachu. Wzięłam udział w wielkim koncercie, podczas którego zaprezentowałam wybór tekstów m.in.: Norwida, Słowackiego, Mickiewicza, Wyspiańskiego. Skróconą wersję recytowałam już na osobistym spotkaniu z Ojcem Świętym. Natomiast jego utwory w moim wykonaniu przesyłałam do Watykanu na kasetach.

- Wróćmy do krakowskiej PWST, w której była Pani profesorem, prorektorem, rektorem - jak to jest z tym przekleństwem: Obyś cudze dzieci uczył?

- Miałam wielu zdolnych studentów, więc praca była wielką przyjemnością. Choć czasami dawała mi się we znaki. Spod moich pedagogicznych skrzydeł wyszły silne osobowości, m.in. Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Bogusław Kierc, Olgierd Łukaszewicz, Jan Peszek, Jerzy Stuhr - później dwukrotnie był moim rektorem, a z młodego pokolenia: Dominika Bednarczyk, Maja Ostaszewska, Michał Czernecki, Maciek Stuhr - mam się kim pochwalić,

- Mówi Pani o tym z niezwykłą pasją...

- W moim życiu były dwie pasje: szkoła i teatr. Dziś rzadko go już odwiedzam, bo coraz mniej rzeczy mi się w nim podoba. "Mój teatr" powoli odchodzi - jego treść i forma.

- Panią zaś znajduję w formie znakomitej...

- W moim pokoleniu nie jestem wyjątkiem. Prowadziłam dość higieniczny tryb życia. Przez wiele lat wykonywałam specjalne ćwiczenia relaksujące i oddechowe. Nie miejsce tu na opowieść o mojej "drodze duchowej" - wiodła przez hinduizm do św. Pawła. Może dlatego bliski mi jest ekumenizm; a sposobem na zachowanie młodości ducha (i poniekąd ciała) jest dla mnie praca. Ale czasami trzeba też poleniuchować, czyli "pougorować", jak mówią moi przyjaciele. Na wszelki wypadek, żebym o pracy nie zapomniała, mam otwarty, proszę zobaczyć, komputer. Na nim rodzą się moje wspomnienia. Bo jeśli przestałabym pracować, to cóż by mi pozostało - tylko czytanie harlequinów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji