Szlachetne intencje
Oglądając warszawskie przedstawienia patrzę coraz częściej na aktora. Na rolę, a nie na przedstawienie. Na aktora, a nie na teatr. Coraz częściej tylko aktor jest ciekawy. Coraz rzadziej bywa mi przypominane, że twórcą spektaklu jest w teatrze dwudziestowiecznym reżyser, który prezentuje na scenie własne dzieło artystyczne. W obecnym sezonie zdarzyło się to ledwie dwukrotnie: w Teatrze Dramatycznym, gdzie Ludwik René pokazał "Kroniki królewskie" Wyspiańskiego, i w Teatrze Współczesnym, na "Wielkim człowieku do małych interesów" Fredry, w reżyserii Jerzego Kreczmara. I jednocześnie coraz rzadziej oglądam sztuki, w których po- słyszałbym głos żywiej nieco obchodzącej mnie współczesności, w których odezwałaby się codzienność - i komentarz autora, próbującego tę codzienność zrozumieć. Ślady tego odnalazłem jedynie w STS, na Świerczewskiego. Ktoś, kto lubi ostre słowa, nazwałby to jałowością stołecznego życia teatralnego. Oskarżenie takie musiałoby być wszakże solidnie udokumentowane. Wolę więc tym razem jedynie westchnąć cichutko: patrzę ostatnio coraz częściej na aktora...
W "Scenerii zimowej" Maxwella Andersona patrzę przede wszystkim na świetnego, fascynującego swym talentem i techniką Ignacego Gogolewskiego. Gra w tym przedstawieniu człowieka, który stoczył się na dno upodlenia, miał władzę decydowania o losach ludzkich, był sprawiedliwy, a jednocześnie musiał pamiętać, kogo sobą reprezentuje; myślał logicznie - i zrozumiał, że logika prawa może być użyta dla celów innych, sprzecznych z prawem, z logiką i ze sprawiedliwością. Sędzia Gaunt ma już wszystko za sobą: zwątpienie, szarpaninę wewnętrzną, próby usprawiedliwienia siebie samego. Jest na granicy obłędu, przed którym próbuje się ratować jawnym cynizmem, powtarza odruchy i słowa, do których przywykł, gdy piastował dawne stanowisko - i jest jednocześnie zaszczutym, bezbronnym zwierzęciem, które budzi już tylko litość. Łatwo zagrać tę rolę w tonacji psychopatologicznej. Gogolewski raz jeszcze - jak w każdej swej roli ostatniego czternastolecia, od czasów Gustawa-Konrada w "Dziadach" z 1955 roku - pokazał, że umie rysować sylwetkę każdego bohatera, znaleźć racje logiczne dla usprawiedliwienia każdego odruchu, wypełnić żywą treścią - a więc uczłowieczyć, a więc odnaleźć gest, ruch, intonację, które w teatrze nazywane bywają "charakterystycznymi" - każdą postać.
Patrzę na zdyscyplinowane, świadome efektu artystycznego aktorstwo Ryszarda Pietruskiego (Trock Estrella), słucham szlachetnego, głębokiego głosu Zbigniewa Zapasiewicza (Mio), patrzę na ostro zarysowaną przez Stanisława Wyszyńskiego sylwetkę Gartha, na dziecinną naiwność dojrzewającej powoli Miriamne (Magdalena Zawadzka), na upiorną grozę Cienia (Zygmunt Kęstowicz), na bohaterskie zmagania reżysera, Jana Bratkowskiego, z tekstem, na scenografię Zofii Pietrusińskiej - i żałuję, że wysiłek teatru, sprawność realizacyjna, praca wielomiesięczna całego zespołu daje tak mizerny rezultat, budzi obojętność, w końcu nawet zniecierpliwienie. Sprawny, solidny teatr, świetna rola Gogolewskiego, dobre aktorstwo - i nikły efekt końcowy.
Wina autora? Może raczej jawnego rozminięcia się tej literatury z naszymi dzisiejszymi zainteresowaniami, z wrażliwością i chłonnością widza współczesnego. Maxwell Anderson próbował tworzyć współczesną tragedię amerykańską, chciał wpisać wątki i motywy literackie znane z historii dramatu we współczesność, opowiadając sensacyjną historię gangsterską sięgał po wiersz szekspirowski, pamiętać chciał o "Hamlecie", o "Romeo i Julii", osądzać pragnął świat współczesny i pokazywać los człowieka w wymiarze tragicznym - wierząc, że wystarczy do tego użycie środków literackich dawnych, słynnych w historii dramatu epok teatralnych. To, co jest słuszne i ciekawe podczas seminarium uniwersyteckiego, stać się może w praktycznej realizacji teatralnej, w innym kraju i po latach - po prostu pretensjonalne.
Trzeba znać literaturę światową - odpowie teatr. Będzie miał rację. Anderson jest dobrą firmą. I przedstawienie jest solidne. Ale widz niechaj wie, co go w teatrze czeka. Bardzo dużo szlachetnych intencji.