Piękności Nocy Listopadowej
Podobno lat temu pięćdziesiąt z okładem wydarzyć miał się cud w Krakowie. Stare ciotki krakowskie ogłosiły tym "cudem" "Wesele". Nie na darmo zacni mieszczanie krakowscy obdarzyli Stanisława Wyspiańskiego laurowym wieńcem z napisem "44". Nie na próżno potem przez sto niedziel z rzędu waliły do podwawelskiego grodu pielgrzymki. Odtąd datuje się legenda Wyspiańskiego. Legenda metafizyka i proroka.
Dlaczego jednak utrzymała się ona pół wieku? Rzecz jest chyba dość prosta. Poeta, którego pasją życia stała się sprawa narodowa, który jak nikt inny ze współczesnych poruszał "bolesne struny uczuć narodowych" w dobie, kiedy klasy rządzące godziły się z zaborcami, wyrzekając się w istocie myśli o niepodległości - ten poeta musiał urosnąć do roli męża opatrznościowego, a jego twórczość do wymiarów narodowego "cudu".
Odrzuciliśmy legendę, czwartego wieszcza. Tradycję doszukiwania się w każdym słowie poety wieszczych symboli, sposób, którym - jak mówi piekielny logik Boy - i z "Pana Jowialskiego" można zrobić "Księgi narodu i pielgrzymstwa...". Sprowadzamy twórczość tego "niewolnika wielkiej myśli jednej" z ciemnego nieba "izmów" na realny grunt historii. Doceniając w jego dramatach szczere i rzetelne przeżycie tragedii narodowej i gorące, choć daremne, poszukiwanie skutecznego programu walki o wyzwolenie, wiemy, że był to jednak patriotyzm historycznie ograniczony, patriotyzm artysty, który nie rozumiał, że sprawa wyzwolenia narodowego jest nieodłączna od sprawy wyzwolenia społecznego.
Chociaż i tutaj nie obeszło się bez przysłowiowego wylania dziecka z kąpielą. Nasza (wcale już nie taka młoda!) marksistowska historia literatury, która ma w swoim dorobku odkrywcze, szczegółowe studia nad "Weselem", nie ustrzegła się - moim zdaniem - przed pewną wulgaryzacją w ogólnej ocenie poety. Więcej - spłaciła haracz na rzecz schematu ideologicznego "o prawicowym patriotyzmie" Wyspiańskiego. Schemat jak schemat - nie wszystko się w nim mieści. Nic więc dziwnego, że autor, który uprze się udowodnić, że tylko "Wesele" jest "cacy-cacy", reszta zaś - "fe" - musi pominąć w rozważaniach "Noc listopadową", jeden z ostatnich, najdojrzalszych utworów poety. (Patrz: A. Łempicka "O Weselu", Wrocław 1955).
Nie obeszło się też bez uproszczeń socjologicznych. Ganiło się np. Wyspiańskiego za to, że ośmieszył chłopomaństwo o wiele łagodniej niż Wacław Nałkowski w odpowiednich artykułach. (Patrz: K. Wyka: "Legenda i prawda "Wesela", PIW 1950). Oczywiście, badanie społecznej funkcji dzieła artystycznego przy pomocy metody socjologicznej ma pierwszorzędne znaczenie. Ale nie zapominajmy u licha o stronie artystycznej dzieła. Ostatecznie nie dla propagandy ideologii szlacheckich rewolucjonistów wystawiliśmy "Dziady", chociaż w inscenizacji Bardiniego na to wygląda...
Jesteśmy mądrzejsi o doświadczenia polityczne i historyczne i nie dydaktyki politycznej szukamy w wielkiej poezji narodowej. Bliskie są nam jej niepowtarzalne wartości ludzkie i artystyczne. I te chcielibyśmy - mówiąc słowami Gałczyńskiego - ocalić od zapomnienia.
Wiersze jedne z najczystszych, najpiękniejszych, jakimi kiedykolwiek dźwięczała polska mowa... Poezja nieskończenie intelektualna, skomplikowana, planowa, pełna ukrytych myśli, ironii, czyhających na nasze wzruszenie... Tak pisał o poezji Wyspiańskiego mędrzec Boy. Godzą się z tym sądem najzagorzalsi przeciwnicy poety. Czemuż więc spuścizna jego pozostawała przez tyle lat w szufladce z etykietą - metafizyk, symbolista, wstecznik ideowy? Ano, właśnie dlatego. Dlatego, że ją zaszufladkowano. Niejako z opozycji wobec legendy. Dlatego, że w parze z orientacyjnymi bądź co bądź osądami ogólnymi nie szły badania analityczne, które, być może, nie jeden z nich nakazywałyby zrewidować.
Rewizja zresztą już się zaczęła. Krakowskie Wydawnictwo Literackie wydało ostatnio piękny tom, na który złożyły się: "Warszawianka", "Klątwa", "Wesele", "Wyzwolenie" i "Noc listopadowa". IBL ogłosił wspomnianą, niewątpliwie nowatorską monografię A. Łempickiej. "Wesele" wystawił w nowym ujęciu Teatr Domu Wojska Polskiego w Warszawie. A teraz - po blisko 19 latach nieobecności na scenie - "Noc listopadowa" w Teatrze Nowym.
Miał teatr do pokonania całą załganą tradycję. I nie tylko ją. Nie zapominajmy, że właśnie ten dramat wystawiano "ku podniesieniu ducha" w r. 1920, wygrywając w nim akcenty antycarskie jako akcenty antyrosyjskie i antyradzieckie. Nie zapominajmy, że stara historia literatury widziała w nim poetycką ilustrację działania sił nadprzyrodzonych, różnych przeznaczeń i tajemniczych mocy historii, potwierdzenie teorii cierpiętnictwa polskiego, siły fatalnej, ciążącej rzekomo nad naszym narodem. Jeszcze parę lat temu poważny polonista pisał, że "Noc" jest historią Kory uprowadzonej przez Plutona (L. Skoczylas: S. Wyspiański, Kraków, 1947), a więc jeszcze jedną gierką poety na motywach antycznych. Z drugiej strony istniał i istnieje nowszy przesąd o arealistycznym charakterze dramaturgii Wyspiańskiego, o nieznośnym baroku jego teatru, o balaście erudycji, literackości, alegoryzmu, przymuszającym... do sięgania po patetyczne i mętne w swoim patosie rekwizyty. (K. Wyka). No i wreszcie ten podejrzany symbolizm...
Teatr Nowy odciął się zarówno od starych fałszów jak i nowszych przesądów. "Noc listopadowa" w inscenizacji Kazimierza Dejmka jawi się dramatem po-litycznym o ostrej antycarskiej wymowie. Pokazuje bohatery i karły, wojenniki i gachy aktu szlacheckiej rewolucji, jakim było powstanie. Mogła być inscenizacja - bo tekst i jego odczytanie do tego zmierza - kompromitacją mitu o Chłopickim, wodzu w szarym cylindrze, mitu, któremu ulegał jeszcze sam Wyspiański w "Warszawiance". Powiadam: mogłaby, gdyby nie słabe ujęcie aktorskie tej centralnej bądź co bądź postaci.
Żywą częścią dramatu okazał się nie tylko znakomity pod względem psychologicznym wątek Wielkiego Księcia i jego małżonki, nie tylko pamflet na arystokrację, która zdradziła i pogrzebała szanse powstania, ale także wątek szlacheckich rewolucjonistów z Lelewelem i Wysockim na czele. Myślę, że ideologicznych pogromców Wyspiańskiego skłoni do refleksji nowe odczytanie sceny z Lelewelem. Czuć w niej jakieś echa Kordiana i Konrada Wallenroda, typowego konfliktu pokolenia postępowych romantyków, którzy łamali się między wolą rewolucyjnego czynu a niewolą wiary i tradycji ojców. Można, oczywiście, mieć za złe poecie, że konflikt ten przypisał akurat Lelewelowi, który był w końcu najradykalniejszym z belwederczyków. Chociaż prawdą historyczną jest, że na początku powstania nie okazywał późniejszego radykalizmu.
Wszystkie te sprawy "wychodzą" w inscenizacji Dejmka i doprawdy, kiedy się ją odbiera, trudno nie pomyśleć, jak krzywdzący dla Wyspiańskiego jest czambulistyczny epitet "ideowego wstecznika". Prawda, że "Wesele" ostrzegało przed rewolucją ludową, ale prawda też, że kompromitując burżuazyjne idee niepodległościowe, poeta nie proponuje żadnej ideologii. Prawda, że kapitulacja ta pogłębia się w "Wyzwoleniu", ale prawda też, że finał tego dramatu wyraża nadzieję odzyskania wolności narodowej przy udziale ludu. Prawda, że Wyspiański usunął ten finał w wydaniu "Wyzwolenia" po rewolucji 1905 r. (dlaczego? - tego jeszcze bliżej nie zbadano), ale prawdą jest też, że po "Wyzwoleniu" napisał poeta właśnie "Noc listopadową", która jest tragedią optymistyczną, która niewątpliwie heroizuje rewolucję szlachecką, a w każdym razie walkę zbrojną przeciw zaborcom.
Właśnie heroizacja. Tę funkcję pełnią w "Nocy" postacie z mitologii greckiej, będące nie jakąś klasycystyczną ozdobą, lecz pełnoprawnymi poetyckimi osobami dramatu. Według tego klucza i słusznie potraktowano postacie fantastyczne, które tyle kłopotu sprawiały specom od symbolizmu i realizmu.
W ogóle inscenizacja wydaje mi się bardzo oszczędna i celowa. Myślę nie tylko o redukcji antyku do "osób" niezbędnych dla wyrażenia naczelnych idei dramatu. (Wyraża je głównie Kora: Wieki i lata co przyjdą, żyć będą ziaren tych treścią... itd.) Myślę nie tylko o bardzo szczęśliwym połączeniu trzech obrazów (VII, VIII i IX) w jeden, wielki akt tragiczno-optymistyczny. Myślę przede wszystkim o umiejscowieniu akcji na wielkich schodach, dzięki czemu sceny zbiorowe (świetna również aktorsko scena pod pomnikiem Sobieskiego i trafne "wmontowanie" w nią wątku Demeter-Kora) skomponowane z godnym Wyspiańskiego talentem malarskim, nabierają szerokiego, epickiego i "trójwymiarowego" oddechu. Myślę o skrótowej scenografii Józefa Rachwalskiego, zwłaszcza o prostym rozwiązaniu obrazu, dziejącego się w Teatrze Rozmaitości, o metaforycznej dekoracji obrazu w Alejach Ujazdowskich. Wysoki żelazny płot i samotne działo świetnie mówią o obcości, izolacji, przegranej i strachu carskiego satrapy.
Wszystko to, a nadto bardzo piękne kostiumy, operowanie punktowymi reflektorami przy całkowicie zaciemnionej scenie ("Noc" jest przecież nocą), ilustracja muzyczna Tadeusza Paciorkiewicza, skomponowana na motywie "Warszawianki" - stwarza bardzo poetycki nastrój, mocno i niepostrzeżenie pobudza wyobraźnię widza.
Czy jednak inscenizacja jest poetycka bez reszty? Nie sądzę. Zdecydował chyba o tym jeden, ważny moment. Interpretacja wiersza w planie fantastycznym, tzn. w planie bogów greckich. Nie można przecież tych postaci traktować bez cudzysłowu umowności. Wychodzi wtedy płaski, wulgarny realizm, zabijający wszelki fluid poezji. Należy raczej pójść za radą Boya. Traktować je mniej dramatycznie, bez gry, bez ruchu, rzeźbą samego skupionego słowa. Tymczasem np. Barbara Rachwalska jako Demeter mówi wiersz z afektacją a la pani Dulska. W mniejszym stopniu styl ten ciąży na Nikach. Nie uniknęła go po trosze i Wanda Jakubińska, stylizująca niepotrzebnie Nike spod Cheronei na mater dolorosa. Bliższe - moim zdaniem - pełnej poetyckiej ekspresji są już Danuta Mniewska (Kora) i Janina Jabłonowska (Pallas).
Skoro jestem już "przy głosie" aktorów - słówko o zawodzie, jaki sprawił Bolesław Bolkowski w roli Chłopickiego. Aktor ten, którego długo pamiętać będziemy jako Składkowskiego w "Domku z kart" - właściwie słowa nie mówi, lecz je w sposób - proszę wybaczyć - chrypliwo-krztuśliwy wyrzuca. Nie tak chyba wyraża się wielką ironię, jaką otoczył Wyspiański pysznego wodza (Gdzież zgubiono jego mityczny cylinder?).
Te niedostatki aktorskie przedstawienia wyrównuje za to koncertowa gra Hanny Bedryńskiej (Joanna), Seweryna Butryma (Wielki Książe) i Zygmunta Malawskiego (Makrot). Joanna Bedryńskiej błyszczy tyloma odcieniami uczuciowymi! Łączy w sobie kobiecą miękkość i dumę arystokratki, romantyczność żony-kochanki i dławioną godność kobiety - Polki. Jak ona kocha i nienawidzi! Jej subtelności psychologiczne mają po części swe źródło i ujście w grze Seweryna Butryma, który oddaje skomplikowaną chorobliwość natury księcia, jego swoiste rozdwojenie jaźni - marzenie o tronie polskim i obłędny strach przed buntem Polaków, inteligencję i prostacką brutalność, wzniosłe uniesienia i pobudki małej duszyczki. Zygmunt Malawski wydobywa z Makrota i obleśność, i chytrość, i zuchwałość, i tchórzostwo. To on głównie daje nam wyobrażenie reżymu, w którym szpieg na szpiegu jechał i szpiegiem poganiał.
Przede wszystkim ta trójka aktorów wygrywa wielki a jednak niedoceniany realizm psychologiczny dramatów Wyspiańskiego. Nie płytsze ani trochę są postacie Andrzeja Szalawskiego (podwójna rola Wysocki i Łukasiński - konia z rzędem temu, kto rozpozna w tych postaciach tego samego aktora!) Wojciech Pilarski - bardzo skupiony i wewnętrznie głęboko dramatyczny Lelewel. W dobrym stylu serio-parodystycznym (tu ukłon w stronę inscenizatora) odgrywają obraz w Teatrze Rozmaitości Jerzy Merunowicz (wart sławnego Kudlicza!), Bogdan Baer, Edward Wichura i Dobrosław Mater (satyry) oraz Halina Sobolewska i Edmund Fetting.
Tak więc - mimo wszystko teatr ogromny. Mimo wszystko teatr poezji. Bardzo poważny głos i bardzo konkretny argument za teatrem monumentalnym, za teatrem wielkich idei, jakiego nam potrzeba.