Noc Listopadowa - rozjaśniona
Dopiero w rok po śmierci pisarza podjął się teatr wystawienia "Nocy listopadowej"; i dopiero w przededniu 50 rocznicy zgonu poety znalazł dla niej taką formę sceniczną, która wprowadza sztukę do panteonu wielkiego narodowego dorobku dramaturgii polskiej i utrwala na zawsze w osiągnięciach polskiego teatru. Sądzę, że aż tak ważnymi słowy należy określić znaczenie łódzkiego widowiska, które znowu umieszcza Teatr Nowy w centrum uwagi teatralnej Polski.
".....Noc Listopadowa" nie ma żadnych walorów realistycznych ani poznawczych... jest martwa, obciążona wszystkimi wadami poetyki Wyspiańskiego: bełkotliwą nastrojowością, secesyjną werbalistyką, mętnym patosem, grandilokwencją kryjącą fałszywe głębie... Konkluzja: nie należało wywlekać "Nocy Listopadowej" spod kurzu archiwów historyczno-literackich, nic należało materializować tych spleśniałych duchów..."
Któż to pisze tak gromkie słowa, kto tak dziarsko odsądza i potępia? To miejscowe czasopismo łódzkie "Kronika" rocznik 1956. Nie naigrawajmy się z tego płaskiego nihilizmu. Nie pierwsza "Kronika" szydziła z "Nocy Listopadowej". Dramat ten nigdy właściwie nie miał dobrej "prasy". Już poczciwy Kotarbiński kiwał przecząco głową, nad najlepszymi scenami "Nocy", a wielu innym współczesnym Wyspiańskiemu sztuka ta "wydawał się dziełem po prostu wariackim". Z pokolenia na pokolenie sąd ten przenikał do współczesnego literaturoznawstwa, prof. Jakubowski przegnał w ogóle tę noc grobów i powstania z progów podręcznika szkolnego.
A więc było aktem odwagi ze strony Dejmka sięgnąć po to "martwe" dzieło i wytypować je do teatralnego wskrzeszenia. W dodatku Wyspiański zadania ani trochę nie ułatwiał. Czytamy w pierwszym zaraz objaśnieniu poety: "Podziemiu prysną wraz ościeże". Kto z współczesnych, uwolnionych od młodopolskiej maniery stylistycznej, zniesie taki język (a wiele stron, nim pisane)? Kto zrozumie, przyswoi sobie, rozplącze chaos symboli, mąt alegorii, nawał aluzji dostępnych erudytom, lecz nie - przeciętnemu widzowi? Co wyniknie z pomieszania antyku z romantyzmem, spraw Pallady i Kory ze sprawkami Kuruty i Makrota? Jak zabrzmią koturnowe słowa Nik helleńskich w warszawskich listopadowych Łazienkach?
Dejmek nie uląkł się zasadzek. Ten młody, a tak już twórczy reżyser sięga śmiałą dłonią po ster teatru ogromnego, wypadły z rąk Schillera. Już "Domek z kart" Zegadłowicza był w inscenizacji Dejmka udaną próbą heroizacji i monumentalizacji tego jedynego dotychczas naszego dramatu, oceniającego Polskę 1939. "Noc Listopadowa" jest w reżyserskiej drodze Dejmka krokiem milowym. Stworzył on przedstawienie na miarę romantycznej wielkości naszego teatru, wykazał, że nie tylko "Wesele" jest żywym teatrem Wyspiańskiego, udowodnił, że pośród współczesnych inscenizatorów Wyspiańskiego może zająć miejsce czołowe.
Powierzchownie oceniając, można by zaryzykować twierdzenie, że tajemnica sukcesu Dejmka jest prosta i łatwa: polegała nie na czym innym jeno na właściwym odczytaniu tekstu, usunięciu zeń secesyjnych okładzin i uwypukleniu zasadniczego nurtu ideowego dramatu. Ale tak łatwo napisać, i łatwo byłoby radzić - cała trudność polega na tym, jak myśl wcielić w czyn, by dzieło poety wyszło oczyszczone, lecz nie okaleczone, wyraziste a nie podkręcone ideowo.
I to się Dejmkowi w pełni udało. Ze złostylowych ram i dętej otoki wyłoniło się dzieło jasne w swej idei walki narodowo-wyzwoleńczej, logiczne w koncepcji i symbolach, pełne poetyckiego czaru i dramatycznej ekspresji. Zgodnie z horyzontami Wyspiańskiego nie ma w "Nocy Listopadowej" społecznej analizy sił powstania, ale jest ostry, krytyczny obraz układu tych sił, przyczyny klęski.
Najpierw carska władza: sprawuje ją Wielki Książę Konstanty, psychopata miotany między nienawiścią a uwielbieniem, raz cham i despota, to znowu fantasta marzący o tronie polskim i wrośnięciu w polskość. Przy nim generałowie i zausznicy, słudzy reżimu, którego symbolem Makrot, arcyszpieg, uosobienie systemu. Ta władza, pogardzana przez wszystkich, znienawidzona przez lud, musi upaść - i powstanie w pierwszym zrywie zwycięży, choć za Wysockim rusza w bój tylko garść młodych żołnierzy.
Po tym osamotnienie powstańców w narodzie: apelują do dyktatury Chłopickiego, ale generał nie ufa, nie wierzy, przegra wojnę jak grę karcianą; ciągną do cywilnego rządu Lelewela, ale mądry historyk bada denar wielkich Bolesławów, a przed czynem uchyla się w mały dramat rodzinnych spraw; błagają arystokrację o pójście na narodu czele, ale arystokracja to oportunizm, kolaboracja, zdrada. Pozostaje tłum, pozostaje ulica: jej wielką choć ślepą siłą nie ma jednak komu pokierować.
Co pośród tych ziemskich spraw robią bóstwa z Olimpu?
Bardzo prosto, powiedziałbym: bardzo ludzko, snują się one między ludźmi, toteż widz bez sprzeciwu przyjmuje ich interwencję, pojmuje ich symbolikę. Jeszcze jeden przykład, że teatralne "duchy" niekoniecznie muszą synonimować mistycyzm i mętniactwo.
Męstwo żołnierzy gaśnie w śmierci. Ale tragedia jest optymistyczna. Na pobojowisku Kora głosi nie tylko chwałę czynu poległych, głosi odrodzenie i przyszłą wolność. Tą samą wiarą tchnie wstrząsająca scena końcowa: słowa Łukasińskiego zakutego w kajdany i wleczonego na dalsze długie lata kaźni, a przecież niezłomne wiarą w zwycięstwo. Tę treść ukazuje Dejmek na niezmiennym podium schodów zatracających się w głębi zaciemnionej sceny, w dekoracjach, ograniczonych do nielicznych elementów, z których kolumna i świecznik symbolizują salon w Belwederze, mgliste zarysy posągu Sobieskiego i - park Łazienkowski, a globus - mieszkanie uczonego historyka. Te akcenty scenoplastyczne są mocną stroną widowiska. Stale mroczną scenę rozjaśniają światła reflektorów, kierowane na działające postacie. Skróty tekstu są ostre, nielitościwe, zniknęła z widowiska niejedna postać (zwłaszcza spośród figur mitologicznych), zniknęła niejedna scena, zdawałoby się nienaruszalna. Te skróty są uzasadnione, żal może być tylko obrazu Ker nad trupami zabitych; i ja osobiście wyrażam cichą nadzieję, że wprowadzimy kiedyś do genialnej sceny "W Teatrze Rozmaitości" również świetny, sarkastyczny, usunięty zresztą przez poetę, dialog Satyra ze Słowackim.
Słabo, zbyt nikle brzmi część muzyczna spektaklu. Nie jest też jego najmocniejszą stroną ściśle aktorski udział. Nie ma wśród aktorów Teatru Nowego "gwiazd", jest za to zespół, głęboko przejęły odpowiedzialnością za najmniejszą rólkę. Ale to nie zawsze wystarcza, i w łódzkiej "Nocy Listopadowej" zawodzą tak ważne role jak Pallady, Kuruty, Potockiego, Chłopickiego. Interesująco prowadzą swe, mocno okrojone, role Joanny i Konstantego Hanna Bedryńska i Seweryn Butrym, zwłaszcza Bedryńska wydobywa celnie "kompleks pani Walewskiej" z postępowania i marzeń szlachcianki Joanny, poślubionej carskiemu bratu. Również dobrym słowem godzi się potwierdzić pracę aktorską Wojciecha Pilarskiego (Lelewel), Wandy Jakubińskiej (cmentarna, klęskowa Nike spod Cheronei), Barbary Rachwalskiej i Danuty Mniewskiej (Demeter i Kora)... W dwu rolach (Wvsockiego i Łukasińskiego) dźwięcznie dochodzi do głosu patos i siła deklamacyjna Andrzeja Szalawskiego. Dramatycznie zarysowuje nikczemną figurę Makrota Zygmunt Malawski. Nie wymieniam innych wykonawców, gdyż, powtarzam, nie na solistach opiera się łódzka "Noc Listopadowa", lecz na zespołowości tego tworzącego się teatru socjalistycznego.
Wniosek nasuwa się sam: "Noc Listopadową" Teatru Nowego należy co prędzej pokazać w Warszawie i to w jednym z reprezentacyjnych teatrów stolicy.