Seria klasyczna
Wiadomo, że jest to najtrudniejsza w teatralnej robocie sztuka Moliera. I najostrzejsza. I po trzech stuleciach najbardziej żywotna. Bardziej jeszcze niż inne wywodzi się z ducha walki i żywiej, wyraźniej niż w innych ten duch w niej przetrwał.
Przetrwał - nie uwikłany tutaj w rodzinne perypetie Orgonów i komediowe zwady kochanków ani nawet w satyryczne sztychy i karykaturalne rysunki z natury, ani nawet w kreacje typów i przypadłości rodzaju ludzkiego. Przetrwał - skojarzony właściwie z nagim mitem i modelem wyzywającego nonkonformisty, przy czym ów model jest przewrotnie jak najdalszy od wzorca heroicznego: oto bowiem nonkonformista o najfatalniejszej renomie i najbardziej dwuznacznej reputacji! A na dodatek chytrus i gracz - przynajmniej do tego punktu, który dzieli grę od bezwarunkowej kapitulacji.
Byłby to więc szczególny model nonkonformizmu ze znakiem ujemnym. Genetycznie i historycznie wyjaśniony wprawdzie do końca (typ arystokratycznego libertyna po stłumieniu Frondy i ustabilizowaniu się absolutyzmu Ludwika XIV), przecież w swej istocie i strukturze intrygujący niepomiernie. Żadna też sztuka i żadna inna postać Molierowska - obok Alcesta może - nie były przedmiotem tylu modernizujących scenicznie ujęć i oświetleń. W Don Juanie odczytywano już i Lafcadia, i bez mała prototyp faszysty (tak bez mała w niedawnej paryskiej inscenizacji Andre Bourseillera). Dopiero Bohdan Korzeniewski w swoich pracach scenicznych i krytycznych mocniej zwrócił uwagę na Don Juana-racjonalistę-analityka: tego, który w celach praktycznych i instrumentalnych podejmuje przecież analizę funkcjonowania układu konwencji, które odrzucił - analizę równie bezkompromisową i bezlitosną, jak wszystkie Don Juana postępki.
I od tej strony również przystąpił do "Don Juana" Jerzy Krasowski, który sugestie Korzeniewskiego rozwinął w swoim ostatnim przedstawieniu (także w ciekawym artykule, rekonstruującym oryginalnie logikę działań bohatera). Dokonujące się w piątym akcie skojarzenie Don Juana z Tartuffem - gracza świadomego reguł gry ze świętoszkiem - oto niewątpliwie samo sedno idei molierowskiej i klucz do tego utworu, i racja jego powstania. Ta więc rozprawa z jezuityzmem wydaje się - obok "Mizantropa" - najżywotniejsza myślowo w całym teatrze Moliera. Dotyka bowiem układu rzeczy i ciśnień międzyludzkich, którymi pasjonuje się, nie bez podstaw, nasza epoka.
W przedstawieniu, którego logiczną kulminacją ma być (słusznie!) Don Juanowy znakomity wywód o obłudzie i jej wszechstronnych pożytkach, na drodze zaś do takiej wolty bohatera ma się dokonać pokaz metodycznego ignorowania wszelkich reguł istniejącego porządku świata (co ostatecznie postawi Don Juana na straconej pozycji i każe mu zmienić system: z fałszywą kartą wejść do gry, którą dotąd odrzucał) - w przedstawieniu tak pomyślanym klarowność takiego przewodu musi być zasadą naczelną. Tę klarowność Krasowski osiągnął prowadząc spektakl wartko i czysto w określonym kierunku i z określonym celem, nie rozbudowując perypetii: sygnalizując raczej przypadki i interwencje, w których Don Juan uczestniczy i którymi się bawi, którym przygląda się także - raczej z dystansu i raczej już znudzony; tak jak gdyby już bardziej z nawyku i z założenia niż z witalnej i szczerej ochoty realizujący swój program. Takie poprowadzenie Don Juana sprzyja wprawdzie myśli przewodniej przedstawienia, ale - powiedzmy szczerze - w niemałym stopniu wynika również z nie najweselszej konieczności obsadowej: Krasowski, mianowicie, w swoim zespole wrocławskim nie doszukał się Don Juana z prawdziwego zdarzenia (może jednak nie szukał najtrafniej?). Musiał więc także swoistą "wstrzemięźliwością" rozgrywania bronić i nie wystawiać na sztych zanadto swojego skromnego Don Juana.
O Andrzeju Hrydzewiczu w tej roli można bowiem powiedzieć z przekonaniem, że świetnie wygląda (to nie złośliwość: chodzi tu wszakże o legendarnego serc zdobywcę) i zgrabnie się porusza, że kostium (ładny) nosi wybornie, i że podaje swoje kluczowe kwestie "kulturalnie"... To jednak trochę mało. Mało i pusto. Wprawdzie reszta nie jest milczeniem, jest atoli "kulturalnym" markowaniem postaci. Mimo to wywód o obłudzie dociera do widowni jako logiczny wniosek całej historii - i to istotne.
Jak powiedziałem, historia ta przebiega wartko i raczej komediowo niż w jakimś forte dramatycznym (jeśli nie liczyć finału, o czym osobno). Komediowe epizody i przygody górują wyraźnie nad scenami, w których kryłaby się możliwość bardziej zapalnych spięć bohatera z postronnymi interwentami. Tak więc, nieoczekiwanie, jedną z barwniejszych sekwencji staje się scena wiejskich amorów Don Juana - zwykle najmniej ciekawa - tutaj żywa i zabawna szczerze, głównie dzięki Pawłowi Galii (Piotrek), który objawił tym razem niekłamany talent charakterystyczny, po raz pierwszy na tę skalę. Do zabawnych i wyróżniających się w dobrym stylu prac aktorskich trzeba też zaliczyć groteskowy epizod Pana Niedzieli w wykonaniu Józefa Skwarka. Za to wyraźnie na ściszeniu przebiega gniewna perora ojca (Artur Młodnicki): ściszona rozmyślnie, sprowadzona do samych racji wygłoszonych, a nie wysłuchanych. Coś dziwnego dzieje się też z Elwirą (Marta Ławińska) i tu już nie wiem, w jakim stopniu sugestiom reżysera, w jakim zaś słabszej dyspozycji zdolnej aktorki przypisać należy tę postać i bezbarwną, i właściwie nie zróżnicowaną w swoich obydwu wystąpieniach. Czy jeszcze coś się za tym kryje?
I tak, i nie. Krasowski wydaje się sugerować (sytuacyjnie), jakoby te kolejne interwencje kierowane były przez kogoś z zewnątrz - przez jakiś ośrodek dyspozycyjny (kryptonim Niebo, a naocznie - towarzyszący Don Luisowi jezuita), z którym bohater grę swoją toczy i który nie daje się, jak ojciec, oszukać pozornym nawróceniem. Do tych kolejnych powodowanych interwencji należałaby również, oczywiście, wizyta Komandora i cała ta piekielna afera z gadającym posągiem. I Elwira więc, i Don Luis byliby w tym łańcuchu interwencji poprzednikami gadającego ostrzegawczo, udzielającego napomnień posągu. Ważniejszy byłby zatem, w polu rozgrywki, ów łańcuch interwencji uwidoczniony jako taki niż same osoby posłańców-interwentów...
Na to niby zgoda. To logiczne. To się rymuje. I to wiąże z całą historią aferę Komandora i jej piekielny finał ściślej niż kiedykolwiek. Ale jednak... nie znajduję w takiej idei żadnych konieczności alternatywnych: jedno z drugim "ważniejsze" powinny się więc wspierać raczej niż osłabiać.
Nie powiedziałem jeszcze nic o Sganarelu. Wedle opinii dość powszechnej ("popremierowej"), którą nie w pełni podzielam, ma to być triumf i zgoła benefis Witolda Pyrkosza. W istocie, Pyrkosz przede wszystkim dźwiga to przedstawienie aktorsko, co nie znaczy wszakże, że byłbym skłonny chwalić mu tę rolę i oklaskiwać bez zastrzeżeń, wcale istotnych.
Sganarel jest błaznem swego pana. Prawda. W ujęciu Krasowskiego jest może nawet (?) cichym konfidentem owej Siły, której Don Juan wypowiedział wojnę, ale jeśli tak nawet, jest konfidentem najniższego szczebla: z tych, którzy w grze nie biorą udziału, nie domyślają się reguł. I Sganarel jest tragiczny - nie w finale dopiero, ale od początku. Tragiczny w tchórzostwie i w głupocie. Wierzy przecież najmocniej we wszystko, co mówi: wierzy tak mocno, że widzowie powinni mu wierzyć, że on wierzy. I jest najszczerzej przerażony i porażony uczynkami Don Juana. W tym porażeniu i w próbach oporu, w szczerości i w zadufaniu misjonarskiej głupoty jest jego śmieszność. Mówiąc krótko i rzeczowo: Sganarel nie może się domyślać, że jest błaznem i że śmieszy widzów.
Sganarel Pyrkosza nie tylko się domyśla, ale wie doskonale, w którym miejscu brawa przerwą mu orację. Więc zamiast przekonywać i śmieszyć nagą, szczerą, nie wiedzącą głupotą - często serwuje dowcipy. Manipuluje widownią. Czyni to wytrawnie i umie to robić, dysponuje prawdziwą siłą komiczną, ale, dlatego również, przychodzi mu to zbyt łatwo: jest "zbyt dobrze" obsadzony. Ma czasem znakomite sceny, ale czerpie też z arsenału wypróbowanych chwytów, trochę błaznuje i "grepsuje". Pyrkosz jest wreszcie świetnym aktorem, ale obsadzałbym go raczej wbrew dyspozycjom Sancho Pansy: tak, by wykrzesać iskrę ze zderzenia talentu z materią stawiającą mu jakiś opór.
Myślę więc, że "Don Juan" Krasowskiego nie jest wydarzeniem, jakiego oczekiwano, choć jest to spektakl w sumie cenny, klarowny i znaczący. Jest propozycją przemyślaną i doprowadzoną do celu, przez co choćby, na tle inscenizacji molierowskich w Polsce (i nie tylko w Polsce), wyróżnia się nader korzystnie. Trzeba powiedzieć wreszcie, że jego wielkim atutem jest scenografia Władysława Hasiora (debiut teatralny znakomitego rzeźbiarza), skomponowana z form wiszących (ni to proporców, ni to koni w swobodnym locie) i ekspresyjnych pionowych kształtów na tle czystego horyzontu, ze znakomitą także bryłą grobowca Komandora (jest w niej coś z rycerskiej zbroi i coś z rakiety kosmicznej przed startem). Ta scenografia jest po trosze "emblemowa", a doskonale organizuje przestrzeń; ruchoma, lekka, wygodna, sygnalizuje fazy gry i podąża za sytuacją, i ma do niej stosunek, trochę kpiący; niepokoi, choć nie jest natrętna; zapowiada jakieś dziwności i niespodzianki, i nawet grozy, których nie należy jednak traktować zbyt dosłownie i ponuro. W finale z opadających koni-proporców i z unoszących się płaszczyzn pionowych wyszczerzają się wprawdzie jakieś bestie i potwory, ale potwory raczej śmieszne.
O ten finał, na koniec, muszę się jeszcze pospierać z reżyserem. Po wchłonięciu Don Juana przez ziejącą czerwienią zapadnię wychodzi z głębi tłum truposzy (zapewne z orszaku Siły, która zgniotła bluźniercę: wszyscy w kostiumie Komandora, z przyczernionych bandaży) i te umrzyki tańczą w podrygach, weselą się i wykrzywiają popychając Sganarela, który woła o zapłatę. To jest bardzo, bardzo niedobre - niedobre jako obraz i rażąco niezręczne niezależnie od wszelkich znaczeń, które reżyser chciałby tej "poincie" przypisać. Bardzo gorąco proszę Krasowskiego, żeby zechciał, jeśli może, usunąć lub przekształcić tę scenę, która psuje mu wartościowe i tak czysto aż do finału poprowadzone przedstawienie.