Widz pod lupą
Pusta, aseptyczna przestrzeń. Zimne światło jarzeniówek. Sterylna sala, w której dokonuje się eksperymentów na żyjących organizmach. Już nie teatr, a laboratorium. Materiałem doświadczalnym są bohaterowie sztuki? Niepodobnego. To widzowie wzięci są pod lupę
W spektaklu "Ontologiczny dowód na moje istnienie" Joyce Carol Oates, wyreżyserowanym przez Agnieszkę Olsten, nie ma tradycyjnego podziału na widownię i scenę. Przestrzeń gry-eksperymentu obejmuje całą salę.
Drapieżny kontakt
Bohaterowie sztuki pozostają w bliskim, cielesnym, drapieżnym kontakcie z publicznością. Zaczepiają widza, prowokują, drażnią, szydzą lub uwodzą. Konfrontacja bywa agresywna. - Na co się tak, k..., gapisz! - wrzeszczy jeden z bohaterów do subtelnej pani na widowni. Inny znów uwodzi bogu ducha winne dziewczę z publiczności. Na twarzy "ofiary" pojawia się onieśmielony nieco uśmiech. Na to tylko czekał aktor. W jednej chwili zmienia się z uwodziciela w szyderczego kata: - Patrzcie, jak to się wdzięczy, stroi miny, kokietuje... Możesz nimi łomotać... powybijać śliczne przednie ząbki... a one dalej będą się wdzięczyć i przymilać, żądne pochwał...
Czemu służą tego typu prowokacje? Agnieszka Olsten nie chce opowiadać teatralnej historyjki. Pragnie, aby widz na własnej skórze poznał doświadczenia bohaterki, Shelley, utrzymanki sutenera - uwodzonej, a następnie wyszydzanej, naprzemiennie utulanej i gwałconej. Bohaterki, która przed przemocą - tak fizyczną, jak emocjonalną - ucieka we wmówione sobie nieistnienie. Następuje odklejenie świadomości Shelley od jej cielesności. Ciało Shelley, granej przez Beatę Buczek-Żarnecką, funkcjonuje niczym balon, w który wpompowuje się doznania. Także erotyczne. Kurczy się, to znów pęcznieje. Bohaterka to prostuje się, to znowu zwija w kłębuszek poplątanych wspomnień, doznań, bólu i ekstazy.
Łamanie palców
Sceny unurzane w fizjologii Shelley są faktycznie przejmujące. Bohaterka leży na podłodze i wydaje z siebie szereg nieartykułowanych dźwięków, gdzieś pomiędzy jękiem a kwileniem dziecka, albo krzyczy z buzią upapraną mieszaniną krwi, śliny i pasty do zębów. Słabiej wypadają neurotyczne monologi wypowiadane przez Beatę Buczek-Żarnecką, obficie ilustrowane gestami łamania palców, drżenia rąk czy chwytania się za głowę. Gesty te dość łopatologicznie próbują tłumaczyć widzom stan emocji Shelley. Neurotyzm bohaterki można było wygrać, odwołując się do znacznie subtelniejszych środków.
W rolę sutenera z dużym powodzeniem wcielił się Dariusz Siastacz. Swą sceniczną charyzmę mocno trzyma w ryzach. Odwołuje się do niej, ale nie przekracza subtelnej granicy dzielącej sceniczny efekt od efekciarskiej gry pod publiczkę. Z dużą sprawnością rozłożył akcenty swojej roli. Przechodząc od znacznego wyciszenia do ostrego, brutalnego krzyku, wycieniował i zdynamizował postać. Nadał odpowiednią temperaturę i pozwolił wybrzmieć wypowiadanym przez siebie kwestiom. Dariusz Siastacz gra na tyle sugestywnie, że zupełnie niepotrzebne zdaje się dookreślenie tej postaci strojem, nawiązującym do stereotypowego wizerunku alfonsa obwieszonego złotymi łańcuchami i odzianego w pstrą koszulę. Dookreślenie to wtrąca bohatera w bezzasadną groteskowość, dodatkowo gryząc się z realistyczną stylistyką przedstawienia.
Walka z chłodem
"Ontologiczny dowód na moje istnienie" to spektakl, który wymyka się ocenom. Z tej racji, że niezwykle wiele zależy tutaj od reakcji widza, do której odwołuje się Agnieszka Olsten. Zimnokrwista publiczność nieodwołalnie odbiera przedstawieniu żywotność, tak jak stało się to na premierze. Aktorzy zmuszeni byli walczyć z materią chłodnej, zdystansowanej, opornej widowni. Premiera była więc zupełnie innym - gorszym - przedstawieniem niż spektakl, który oglądałam na próbach generalnych z udziałem "interaktywnej" publiczności. Przedstawienie Olsten czerpie bowiem soki życiowe z emocji widza, podłącza się do nich jak do kroplówki. Jeśli nie dochodzi do wymiany płynów, przedstawienie obumiera. Kiedy na widowni pulsują emocje, krew zaczyna krążyć, a spektakl nabiera rumieńców.