Widz w tarapatach
Agnieszka Olsten czyni ze swoich spektakli rodzaj eksperymentu. W konfrontacji widza z aktorem nie przekracza jednak nigdy granicy, za którą zaczynają się tanie gierki czy pusta prowokacja. Ryzykowny jest też krąg emocji, w którym się porusza: - przemoc - ofiara - zbrodniarz - strach. Na razie wychodzi z tego obronną ręką. Można jednak odnieść wrażenie, że balansuje na cienkiej linie. Ostatni jej spektakl "Ontologiczny dowód na moje istnienie", zrealizowany w Teatrze Miejskim w Gdyni, był męczącą, terapeutyczną sesją.
Przedstawienie było polską prapremierą sztuki Joyce Carol Oates, która w zdecydowanej większości swoich dramatów główną bohaterką czyni młodą dziewczynę - ofiarę przemocy. Oates, nazywana mroczną damą amerykańskiej literatury, stara się wnikać w psychikę kobiet, które dokonują destrukcyjnych życiowych wyborów. W "Ontologicznym dowodzie na moje istnienie" Shelly - piękna młoda dziewczyna - stara się przekonać samą siebie, że istnieje. Czuje to tylko wtedy, gdy obok jest mężczyzna. Ale mężczyźni, którymi się otacza, wykorzystują ją, udowadniając, że... nie istnieje. Dramat koncentruje się wokół dwóch osób: Shelly, która uciekła z tzw. dobrego domu i jej "opiekuna", czyli sutenera Petera V. Ojciec Shelly, który próbuje ją stamtąd wydostać i mąż - postać bardzo niejasna, nie do końca realna - to tylko epizody. Shelly chce poczuć, że istnieje tak mocno, że paradoksalnie robi wszystko, aby własne życie unicestwić. Peter V. skwapliwie i cynicznie wykorzystuje jej zagubienie, niemoc, lęki. Ale to sytuacja, którą Shelly "zafundowała" sobie sama i trudno przejąć się jej losem.
Na szczęście Agnieszka Olsten nie kusi się nawet o oceny: pokazuje po prostu pewne zjawisko - dla jednych marginalne, dla innych z "życia wzięte".
Najgwałtowniejsze sceny ukrywa w łazience, którą w tak zorganizowanej teatralnej przestrzeni nie wszyscy mogą dostrzec. Wystarczy jednak... że wyraźnie słyszą.
W kontekście autodestrukcyjnej Shelly bardziej interesująca z psychologicznego punktu widzenia staje się postać Petera V. Sam siebie tak nazwał - od kiedy usłyszał o "Biesach" i Piotrze Wierchowieńskim - i sam siebie zaprojektował. Uwierzył, że może zostać kim tylko zechce; w przeciwieństwie do Shelly, która nie ma zielonego pojęcia kim jest. Ten dramat rozgrywa się z udziałem publiczności. Na białej, nieprzyjaznej sali, w ostrym oświetleniu, które ani przez moment się nie zmienia, obok siebie siedzą aktorzy i widzowie. Dariusz Siastacz w roli Petera V. rozpoczyna subtelnie: "Kim ty jesteś, dziewczynko" - kieruje pytanie, z półuśmiechem i przymrużonymi oczyma do siedzącej obok osoby. Po czym gwałtownie wstaje, wylewając złość na Shelly (w tej roli Beata Buczek-Żarnecka). Ta z kolei szuka wzrokiem sprzymierzeńców, jakby tylko im na tej sali chciała się "wyspowiadać". Dariusz Siastacz jako Peter V. jest zmienny w nastrojach, zaskakuje, budzi niepokój swoją gwałtownością i cynizmem. Beata Buczek-Żarnecka jako Shelly jest zastraszona, zagubiona, neurotyczna - najczęściej mówi lekko drżącym głosem. Przekonuje, ale i... irytuje. Aż chciałoby się nią mocno potrząsnąć, przywołując do rzeczywistości. Sławomir Lewandowski, jako ojciec Shelly, jest niemal komiksowy - z góry wiadomo, że ona go nie posłucha, bo niby dlaczego miałaby ulec schematom, komunałom, gładkim, nic nie znaczącym słówkom. Bogdan Smagacki jako mąż Shelly wypowiada ostro tylko kilka kwestii, i choć to epizod - został znakomicie zagrany przez aktora, który zaskakuje gwałtownością.
"Ona jedna i ich trzech" atakują cały czas widza, starając się, aby na własnej skórze poczuł emocje, których doświadcza upokarzana Shelly.
Ale ten atak budzi także nerwowe chichoty w sytuacjach, które nijak śmieszne nie są. To czasami efekt zaskoczenia, ale też zniecierpliwienia. W spektaklu "Solo" - to przejmujące studium młodego zbrodniarza - Agnieszka Olsten "uwięziła" niemal widzów w maleńkiej klatce. W "Ontologicznym dowodzie na moje istnienie" pozostawiła go w otwartej przestrzeni zacierając zupełnie podział na scenę i widownię. Zasugerowała, razem z Robertem Sochackim, autorem scenografii - terapeutyczną sesję. To w przypadku dramatu Oates wydaje się celowe, ale jest też ryzykowne, bo trzeba liczyć na widza, który będzie miał ochotę w tej terapii uczestniczyć. Inaczej siedzi zadziwony wyborami Shelly, która "jedzie ostro w dół". Całość łagodzi muzyka Mikołaja Trzaski, który wykorzystał barokowe, uporządkowane brzmienie klawesynu jako kontrapunkt do gwałtowności na scenie. A właściwie na szpitalnej sali...