Artykuły

Pokój papierowych kwiatów

"Pokojówki" w reż. Józefa Opalskiego na Scenie w Bramie Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"To, co macie pięknego na ziemi, winniście maskom"

Jean Genet

Na czworakach, czerń pończoch drąc o drzazgi, szorują drewnianą podłogę pokoju papierowych kwiatów, ze sztucznym uśmiechem Giocondy mruczą "Pawanę" Gabriela Fauré i ufają, że wieczorny ich rytuał tym razem skończy się śmiercią udaną. Tak Józef Opalski rozpoczyna "Pokojówki" Jeana Geneta - podobizną ufności w trupa, który ocali. Co ocali? A może uwolni? Ale z jakich więzów? Z jakiej celi? Z losu?

Claire (Joanna Mastalerz), Solange (Dorota Godzic) i ta, która jeszcze nie jest, ale zaraz na chwilę stanie się Panią, bo zagra Panią (Natalia Strzelecka) - ufają w udaną zbrodnię, bo jak długo można znosić fiaska, po których wracać im trzeba na dno, do pokornego losu sługi? Ufają, bo ileż można, Panie Boże, pomocy twej wzywać nadaremno?

Trzy identyczne mundurki pokojówek - teatralne kostiumy upodlającej pokory. Na czworakach. W dziurach czarnych pończoch - plamy białych ciał. Czyżby kropki prawdy w tym seansie, co pełen będzie jawnie odpustowej iluzji? Za nimi - monstrualne okno. Cóż za sceniczna tandeta! Płaskie niebo z sinych farb - niebo nie do uwierzenia. Na olejnych szybach żałośnie fikcyjne pęknięcie, topornie maźnięte wzruszająco ciężką łapą starego brygadiera sceny. Śmiech bierze? Tak, ale to bez znaczenia. Istotne, że w tekturowych niebiosach brzęczy echo frazy Geneta, który w "Matce Boskiej Kwietnej" wyszeptał swoje sedno: "Prawda to nie moja specjalność".

Za nimi więc - piękna bieda makiety. Przed nimi - ciemność gapiącej się widowni. Wokół - stojące powietrze, pełne zapachu wszelkich form iluzji. Zapach gry, udawania, małpowania, podszywania się, mimikry. Zapach manekinów, marionetek, pacynek, lalek i papier maché. Tych ostatnich golemów nie ma na scenie. Nie musi ich być. Wystarczy sam lepki odór niewidzialnego bukietu sztuczności.

Tu, gdzie za chwilę powtórzy się odwieczna ceremonia, niezniszczalny teatr miłości tańcującej z pogardą, tu, w pokoju papierowych kwiatów - róże szeleszczą jak średniowieczne inkunabuły i pachną maską. Tu pokojówki, kapłanki upokorzenia, swoje dno czyszczą całkiem tak, jak księża świata całego w finałach mszy polerują dna złocistych falsyfikatów tamtego kielicha, który Chrystus wziął w ręce i powiedział, co powiedział... Już skończyły szorowanie. Podłoga znów jest nieskazitelna. Już mogą zacząć.

Msza masek! Będą przed sobą odgrywać, małpować, przedrzeźniać życie Pani. Claire i Solange na zmianę będą wsuwać się w jej suknie, czerwone czółenka, myśli, nerwy, smak, w czucie wreszcie. Będą ją w tym swoim potwornym tingel-tanglu lżyć. I wyciekną z nich wszelkiej maści jady. I po raz nie wiadomo który przepróbują wielki, wymarzony finał - scenę otrucia Pani wywarem z ziół bezlitosnych. A przy okazji, albo właśnie przede wszystkim, idąc ścieżką masek, dotkną swego najgłębszego przerażenia, prawdy tej, że finalna śmierć Pani jest niemożliwa, bo one bez Pani, bez tego Boga w sukni i czółenkach na wysokim obcasie - są nicością. Ale to później. Bezradność potem.

Póki co - grają. Czynią czarny teatr. Genet był bezlitosny - nie dawał ludziom szans na prawdę inną, jak tylko w czystej sztuczności podaną. I Opalski jest bezlitosny. Jego "Pokojówki" to seans krystalicznej czystości scenicznej. Jest bezlitosny i idzie o oczko dalej, niż każe tekst. U Geneta Pani jeszcze jest. Tu, w norze "Sceny w Bramie" - już jej nie ma. Została tylko forma. Amalgamat gestów, patosu, koturnowej intonacji i pretensjonalności. Na początku Strzelecka znika. Po czym wraca odziana właśnie - w formę Pani... Dlaczego akurat Strzelecka? To bez znaczenia!

Trzem westalkom własnych ich upokorzeń, bez których żyć nie potrafią - w seansie Opalskiego jest już chyba obojętne, która kim dziś wieczór się stanie, jaką rolę odegra, który zestaw masek wdzieje. Zobojętniały im własne tożsamości? Tak. Ale nie zobojętniał im rytuał iluzji. Tutaj Opalski dotyka sedna potworności Geneta. Właśnie tutaj Strzelecka, Godzic i Mastalerz są wyjątkowe.

Otóż, mistrzostwo ich małpiarstwa nie jest - to by śmierć Geneta była - mistrzostwem fotograficznej mimikry. Nie! One są mistrzyniami fikcji tandetnej w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu. Są mistrzyniami wcieleń biednych - gestów trochę przerysowanych, westchnień zalatujących myszą, krzyków na koturnach. Ich teatrzyk to u Opalskiego coś jak buda jarmarczna, pełna scenicznej tandety i aktorek drugorzędnych. Mistrzostwo Strzeleckiej, Godzic i Mastalerz to mistrzostwo pokazania goryczy drugorzędnego aktorstwa Pani, Solange i Clire. Nad Opalskiego pokojem papierowych kwiatów pieczę sprawują celofanowe oceany Felliniego - akweny, co nigdy nie udawały, że są naprawdę mokre.

Właśnie dlatego okruchy prawdy są tutaj tak gorzkie. Wilgoć powiek, która tusz rzęs Pani - Boga w peruce i ze szminką rozmazaną na policzku - zmienia w czarne bagno. Rozwidlająca się nitka na skroni Clare, ten błękitny język przerażonego węża tuż pod skórą doskonale białą. No i łzy Solange w wielkim monologu sługi. Bolesny jest płacz marionetki. Idźcie zobaczyć te trzy bezradności prawdy.

A co jutro? Z maski nie ma wyjścia. Któraś pokojówka wypiła jadowity wywar. Obojętne która. W końcu to i tak niby Pani, czyli Bóg, a ten, jak wiadomo, miał gest, by zmartwychwstać. Spokojnie, kolejny nieudany trup jutro się ocknie. Jutro wszystko się powtórzy. W finale pozostałe dwie nędze ludzkie znów zaczynają myć podłogę. A gasnące światło mrze na poczwórnym dzwonku, którym ministranci zwykli na mszach dzwonić na podniesienie... Przerażający spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji