Rozmowa z Lalka
Małe dziewczynki lubią prowadzić długie i ożywione rozmówki ze swymi lalkami. Opowiadają im różne historyjki, jakby to były wydarzenia prawdziwe. Bawią się "w sklep", czy "wizyty". Otóż wyobraźmy sobie, że jakaś zakochana w dziecku ciocia czy babcia podsłucha taką rozmówkę,rozdzieli na role, przeniesie na papier, postara się o zainscenizowanie. Powstałby utwór, przypominający pastiche napisany przez Joannę Olczak pt. Ja-Napoleon, a wystawiony w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Ale rzecz taka cierpi na pewien niedostatek: jest zbyt wiotka. Trzeba ją "rozepchać", na siłę nafaszerować różnymi ingrediencjami, niby kaczkę czy kurę - nadzieniem. W ten sposób Joanna Olczak sztucznie rozwadnia podsłuchaną opowieść dziewczynki; czy może czyjąś próbę pióra, odnalezioną w panieńskim sztambuchu. Bohaterka komedyjki - to żona znanego dziennikarza, korespondenta zagranicznej agencji. Szalona okazja! Pan korespondent będzie przyjmował zamiejscowe telefony. Najpierw zużyje się trochę czasu na uciszanie osób obecnych na scenie, które swą wrzawą przeszkadzają odbiorowi rozmowy. Potem redaktor będzie dyktował przez telefon artykuły i informacje. W ten sposób przeleci mnóstwo czasu. "A życie sobie płynie jak gdyby nigdy nic" - śpiewano kiedyś w kabarecie. Żona pana redaktora wyobraziła sobie, że jest Napoleonem I. A może jej się to przyśniło? W każdym razie ów pseudo-Napoleon w spódnicy (czy raczej w spodniach cesarskich) dużo o sobie opowiada, a potem - bierze książkę i czyta. Bo raz po raz się czyta w tej sztuce; przecież do godziny 22 sporo czasu, a na te właśnie porę program, sprzedawany przez bileterki, przewiduje koniec seansu! Więc umundurowana redaktorowa bierze do ręki tom pięknie oprawny i objaśnia, że to Askenazy. Program usłużnie dopowiada tytuł dzieła: Napoleon. Na nieszczęście wielki historyk niczego takiego nie napisał. Jego trzytomowa słynna monografia nosi znany tytuł Napoleon i Polska. Ale któż by się kłócił o drobiazgi? Zjawia się mnóstwo osób, odbywa się przyjęcie - jak zawsze w sztukach początkujących i niewprawnych autorów. Jedna z postaci, przybrana w mundur, to dyrektor Instytutu poświęconego Historii Wojskowości. Pan dyrektor tak się przejął swymi studiami, że mianuje samego siebie - adiutantem cesarza. Daje to okazję do prowadzenia długiej i dość monotonnej rozmowy między pseudo-cesarzem a pseudo-adiutantem. Dla urozmaicenia cesarz śpiewa, pięknym zresztą głosem, kilka żołnierskich piosenek. Z różnych epok - nie tylko Napoleońskiej. Nie zapomniano o typowych "remanentach" farsowego (czy pseudofarsowego) teatru: o teściowej, oraz leniwej i pretensjonalnej gosposi, która plecie androny. Już od wielu dziesiątków lat wszystkie kraje przeżywają "la crise des bonnes"; mimo to w naszych sztukach gosposie pienią się bujnie i dają okazję do niezbyt udanych i smacznych żarcików. Pierwszy akt tej gadaninki trwa półtorej godziny. Niczego nam tu nie zaoszczędzono i nie darowano. Po krótkim antrakcie - twórcy spektaklu są jednak bardziej miłosierni. Ta odsłona trwa tylko godzinę. Ale za to - jakie atrakcje! Zjawia się osoba, która się prezentuje jako Maria Walewska. Korzystając z przypadkowego podobieństwa nazwisk, pani ta nosi historyczny kostium, nie najlepiej zresztą uszyty. Zachowuje się dziwnie. W pewnym momencie zrzuca buciki, potem suknię; zostaje w kombinacji i w pończoszkach; nie zważając na niską temperaturę, biega po scenie. Nawet produkuje się - jak w podrzędnym kabarecie. Na widowni - ryk i rechot najgorszej część widzów. Oklaski, które chyba powinny zasmucić kulturalnego inteligentnego i dowcipnego człowieka, jakim jest dyrektor warszawskiego Teatru Dramatycznego.
A w ogóle - czy nie przesadzamy z tymi dowcipami na temat Marysi i Napoleona? Syn naturalny tej pary, dyplomata potem minister Drugiego Cesarstwa, Aleksander Walewski miał kiedyś rozmowę z pewnym źle wychowanym arystokratą. Chcą powiedzieć coś miłego, ów jegomość zauważył bez żenady: "Jest pan zadziwiająco podobny do ojca!" "Tak? - sucho przeciął minister - Czy pan naprawdę znał szambelana Walewskiego?
Ostatni kwadrans przedstawienia wypełnia swoisty pojedynek między autorką a kurtyną. Zażenowana słabością tekst zasłona raz po raz - przynajmniej w marzeniach widza -chciałaby się zsunąć. Przeszkadza temu zbożnemu zamiarowi rozkoszny szczebiocik przemawiających postaci. W braku lepszego zajęcia cytują wszelki przysłowia polskie - Szambelan w "Jowialskim" czynił to z większym powodzeniem. Wreszcie kurtyna postawiła na swoim -i wypuściła nas na upragnioną wolność.
Tradycja głosi, że pewien kasjer w dawnych "Rozmaitościach" warszawskich bawił się w ten sposób, iż - znając swych interesantów - rozsadzał łysych na krzyż. Z góry oglądani przedstawiali ładne widowisko. Dyrektorzy scen warszawskie zdają się czasem imitować taki igraszki. Strażak Tot w Polskim (tuż po świetnym Jowialskim) Lato w "Ateneum" (po ambitnych prapremierach sztuk Zawieyskiego i Krasińskiego) -oto przykłady owych harców. Szkoda mi aktorów, wkładających tyle wysiłku w nieudane imprezy! Lecz rekord został zdecydowanie pobity w Teatrze Dramatycznym. Myślę bowiem że nigdy i w żadnym wypadki nie należy naruszać tajemnic tego, co dziewczynki poufnie szepcą swoim laleczkom. Ani wystawiać na widok publiczny owych prób, które powinny na wieczne czasy pozostać w sztambuchach.