"Ja - Napoleon"
Ten skecz zbudowany na zabawnym pomyśle, zamordowanym przez rozpisanie na pełnospektaklową, trwającą dwie i pół godziny sztukę teatralną, uświetnił specjalny numer "Dialogu" (9/66) wydany z okazji Kongresu Kultury Polskiej. Przez półtora roku, mimo absolutnej posuchy, żaden z teatrów nie pokwapił się z jego wystawieniem - i oto sztuczka Joanny Olczak - "Ja-Napoleon czyli potęga wyobraźni" trafiła na dużą scenę warszawskiego Teatru Dramatycznego.*) Teatr ten już od dłuższego czasu prowadzi z uporem przekorny i zaczepny dyskurs z naszą historią i tradycją oraz jej ciążeniem na współczesność, tylko robił to zwykle na znacznie wyższych piętrach. Można przeprowadzić jakąś linię od "Śmierci porucznika" Mrożka przez sztukę Różewicza "Spaghetti i miecz" aż do utworu Joanny Olczak. W dwu pierwszych wypadkach było się jednak z kim i o co wadzić. W "Ja-Napoleon" żona zagranicznego dziennikarza Ludwika, polskiego korespondenta czasopisma "The Man i the Naturę" (Danuta Szaflarska), wyskakuje pewnego poranka z pościeli w mundurze Napoleona. Zjawia się też wkrótce jej adiutant w mundurze oficera napoleońskiego (Wojciech Pokora), w cywilu dyrektor jakiegoś tam instytutu czy muzeum a po nim przybywa skrzyknięta przez furmanów (S. Jaworski i J. Karaszkiewicz) i montera (B. Płotnicki) "brać napoleońska", która "biwakuje" pod oknami Napoleona, gdzie odbywa się przyjęcie. Po przyjęciu Ja - Napoleon wyrusza z wiarusami "w pole". W drugiej części, znacznie słabszej od pierwszej, wywatowanej pustą gadaniną, zjawia się - że to niby dalszy ciąg zabawy napoleońskiej - pani Walewska (K. Łaniewska) czyli żona sąsiada ze skrzypcami, pana Malewskiego (M. Stoor), która nie bez pewnych efektów próbuje uwieść Ludwika, ale wraca jego żona Ja-Napoleon - no i wszystko powraca do punktu wyjściowego. Zabawa się skończyła. Czy istotnie zabawa? Czy tylko zabawa? Jest to po prostu bardzo słaba literatura z ambicjami "podszczypywania" naszej tradycji napoleońskiej, historii i "żołnierskiego" charakteru narodowego. Ale wszystko to już znamy ze znacznie lepszych wydań i nikogo to już dziś nie bawi. Wtórne, mało dowcipne, rozwlekłe. Starczyłoby na pół godziny - i wtedy może byłaby zabawa,jaką proponuje teatr. Z teatrem - to oddzielny problem. Właśnie - problem. Rzecz nadaje się - skrócona do jednej czwartej - na jakąś scenkę studencką, może do krakowskiej "Piwnicy", z której wywodzi się i autorka i konwencja zabawy. Więc po co aż na dużą scenę stołecznego teatru? To smutne, że aktorka tej klasy co Katarzyna Łaniewska bierze udział w najsmutniejszej i wręcz żenującej - i tekstowo i inscenizacyjnie - części tych "napoleońskich" wygłupów. Zawsze ogląda się z prawdziwą rozkoszą Danutę Szaflarską, ale wolałoby się oglądać ją w dobrych sztukach. Przedstawienie ma zresztą świetną obsadę i pozostałych ról, Andrzej Szczepkowski wycisnął z tekstu maksimum zabawy (chociaż nie zawsze w najlepszym gatunku) - tylko: po co to? Żeby wykazać, iż Warszawa ma w tym sezonie najsłabszy repertuar i najgorsze teatry? To zrobiły już inne teatry przed Dramatycznym.