Artykuły

Druga strona

Nie mogę oprzeć się pokusie dopisania paru słów od siebie, osobistych, bardzo subiektywnych. Dla autorki tej rocznicowej noty Zbigniew Cybulski jest zapewne legendą, taką jak dla mnie aktorzy przedwojennych filmów. Niewiele już da się zweryfikować, pozostają opinie, wspomnienia, źródła książkowe i filmy, filmy, filmy.

Faktem jest, że najbardziej utrwaliła się u nas legenda Cybulskiego "wojennego". Uwikłanego w cierniste i bolesne sploty naszej historii. Ten mit - bardzo polski, bardzo efektowny - powielają w nieskończoność reżyserzy, aktorzy - partnerzy z jego filmów i oczywiście ochoczo historycy i krytycy filmowi. To bardzo proste - kształtowanie symbolu na miarę naszych potrzeb, przyklejenie etykietki i włożenie do odpowiednio oznakowanej szufladki.

Wiem, że i sam aktor uwierzył w ten mit i chętnie się z nim obnosił. Ale dla mnie Cybulski to Jacek z "Do widzenia, do jutra" - cudownego, poetyckiego filmu, do którego sam wymyślił scenariusz. Jacek, nadwrażliwy, delikatny, pełen baśniowej fantazji artysta poszukujący czułości i piękna. Dla mnie to Johnny Pope z "Kapelusza pełnego deszczu" w reżyserii Wajdy wystawianego w teatrze "Wybrzeże", czy Jerry z "Dwojga na huśtawce", również w reżyserii Wajdy w teatrze "Ateneum" w Warszawie. To aktor o ogromnych możliwościach, dramatycznych, charakterystycznych, komediowych, które w swoim krótkim życiu zawodowym potrafił wspaniale wykorzystać.

Świadomy swoich aktorskich możliwości, z powodzeniem przełamywał ten okupacyjny i pokoleniowy mit. Czy jako trener Książek w "Jowicie", czy trener Jańczak w "Jutro Meksyk", czy prześmieszny Staszek w "Giuseppe w Warszawie", lub pan Gruszka w "Rozwodów nie będzie", czy charakterystyczny kapitan Alfons von Vorden w "Pamiętniku znalezionym w Saragossie". Kreował główne role, ale z takim samym talentem umiał zagrać filmowy epizod jak w "Pingwinie". Był urodzonym aktorem, znającym swój warsztat na wylot

Kiedyś kręcono w Krakowie "Jowitę", a mieszkałem wtedy w Domu Studenckim "Żaczek". W sąsiadującym gmachu Muzeum Narodowego pracowano nad sceną wyjścia z balu karnawałowego na AGH. Schody muzeum pewnie miały większą perspektywę niż te na alejach Mickiewicza. Obserwowałem to wszystko w tłumie studenckich gapiów. Cybulski nerwowo wybiegał z drzwi, zbiegał po schodach, niknął w ciemnościach i tu rozlegał się głos: Powtarzamy. I tak kilkanaście razy. Nie wiem o co reżyserowi szło, scena przecież prościutka, a Cybulski biegał i biegał po tych schodach. Czy tak zachowuje się fanaberyjna gwiazda? Nie, tak zachowuje się zdyscyplinowany "fachura". To była solidna krakowska szkoła aktorska.

8 stycznia 1967 roku, wieczorem, w akademiku ktoś krzyknął w czeluść korytarzy: Zbyszek Cybulski nie żyje. Wszyscy wybiegli z pokojów i słychać było tylko jedno: To niemożliwe! Pieprzysz! Niestety, nie pieprzył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji