Artykuły

"Wróg ludu" u bram Starego Teatru - Ibsen w reżyserii Klaty

"Wróg ludu" Henryka Ibsena w reż. Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.

Małym uzdrowiskowym miastem w południowej Norwegii wstrząsa skandal - oto główny lekarz uzdrowiska, Thomas Stockmann, nie tylko odkrywa, że na skutek działań miejscowej władzy uzdrowisko truje, zamiast leczyć, lecz także postanawia to ogłosić społeczeństwu. Wszystko w imię dobra ludu. Miejscowa elita - dziennikarz, drukarz, przewodniczący związku właścicieli domów dla kuracjuszy, kapitan - wstrząśnięta tym odkryciem, entuzjastycznie odnosi się do planów Stockmanna, gotowa służyć mu wszelką pomocą w celu ujawnienia prawdy. Spotkanie z burmistrzem Peterem Stockmannem, bratem lekarza, diametralnie odmienia sytuację. Członkowie elity dowiadują się, że przez "rewolucję moralną" doktora ucierpi przede wszystkim ich prywatny interes. W efekcie Thomas Stockmann zostaje na placu boju sam. Z dnia na dzień staje się wrogiem owej elity, a że jej członkowie są przekonani, iż są przedstawicielami ludu - automatycznie staje się też wrogiem ludu. Tak mniej więcej przedstawia się fabuła ibsenowskiego Wroga ludu. To, co uderza po przeczytaniu tego dramatu, to fakt, że choć lud w warstwie słownej odmieniany jest przez wszystkie przypadki, w warstwie fabularnej pozostaje nieobecny. Wszyscy bohaterowie działają tu "dla dobra ludu", "w jego imieniu" i najlepiej wiedzą, czego mu potrzeba.Tymczasem lud jest nieobecny. A gdyby tak "lud" zamienić na "naród"? Czy nam, Polakom, czegoś to nie przypomina?

U Ibsena lud jest bohaterem nieobecnym, u Klaty - dzięki naturze teatru - w roli tytułowego "ludu" zostaje obsadzona publiczność. Widać to dokładnie w scenie wymówek, które żona Thomasa robi mu, dowiedziawszy się o jego zamiarach. Lekarz (Juliusz Chrząstowski) stoi na proscenium, tyłem do widza i tłumaczy się, zaś wściekła żona (Małgorzata Zawadzka) wraz z dziećmi rzucają w niego poduszkami, które trafiają raz w niego, raz w publiczność. Na moim spektaklu widzowie grzecznie, w milczeniu poduszki te odrzucali, mimo że po chwili znowu lądowały one na ich głowach. W ten sposób "czwarta ściana" zostaje zburzona: oto publiczność staje się "ludem", na którego czele stoi Thomas Stockmann. Ibsenowski bohater nieobecny dzięki naturze teatru stał się bohaterem obecnym.

Klata jednak na tym nie poprzestaje. Thomas Stockmann, przegrywając walkę z elitą miasteczka, zostaje sam. Nie wiadomo, jaką decyzję podejmie: ogłosi wyniki badań czy nie? Jako że występował w imieniu "ludu", który - wiemy to od sceny z poduszkami - siedzi na widowni, postanawia tenże "lud" zapytać, co ma zrobić. Niezwykle gorzki to gest w momencie przegranej - jak wiadomo, zarówno Thomasowi jak i jego antagonistom nie przyszło na myśl wcześniej zapytać "ludu", co ten myśli w tak ważnej dla niego sprawie. Klata postanawia ten gest wykorzystać podwójnie. Nie tylko Stockmann zwraca się do swojego "ludu", lecz także grający go Juliusz Chrząstowski wychodzi ze swojej roli i zwraca się do nas, swojej publiczności. Pyta ją o tematy dla krakowskiego/polskiego społeczeństwa ważne tu i teraz: krakowski smog czy uchodźców. Widzowie, trochę podpuszczeni przez aktora, podchwytują tę grę i zaczynają z nim rozmawiać (przynajmniej na spektaklu, który oglądałem). Pojawiają się odpowiedzi, komentarze, śmiechy. Gest Stockmanna/Chrząstowskiego sprawia, że w jednej chwili publiczność Starego Teatru, będąc do tej pory - chcąc nie chcąc - jednym z aktorów w teatrze Klaty, staje się jego głównym bohaterem. Klata, łamiąc konwencję teatru w ogóle, nie tylko wychodzi poza Ibsena, dokonując inteligentnego, głębokiego uwspółcześnienia wypowiedzi starego mistrza, on - niczym Gogol - przykłada swojej widowni lustro i podstępem (sic!) zmusza nas, żebyśmy nie tylko w to lustro spojrzeli, ale jeszcze się w nim naprawdę zobaczyli. Efekt jest niesamowity - publiczność nie tylko ma okazję mówić, lecz także ma okazję się usłyszeć, zobaczyć, przypatrzeć się sobie. Ukrywając się za parawanem teatralnej zgrywy, zaskoczona takim obrotem sprawy - obnaża się do końca.

"Lud" Klaty z 7 listopada 2015 roku pozostawił przygnębiające wrażenie. "Reagował" tylko na żarty, na zgrywę. W takich momentach głośno "rechotał", "komentował", "starał się" być fajniejszy niż jest. Gdy aktor przechodził do tematów poważnych, zadawał pytania niewygodne albo łapał "lud" na tym, że łatwo nim manipulować, "lud" milkł, spuszczał głowę, a w powietrzu czuć było lekkie zażenowanie. W końcu "lud", wychowany na prostackich kabaretach, odmóżdżających "Tańcach z Idolami", "lud" co tydzień z ambon impregnowany nienawiścią do innego, ceniący tylko pieniądz i przyjemność, aspirujący do coraz wyższych szczebli w społecznej drabinie i wdrapujący się na te szczeble po trupach, nie idzie przecież w sobotni wieczór do teatru, żeby poważnie rozmawiać o Polsce! Idzie dla przyjemności, a przyjemność to poziom prostackiego kabaretu, najlepiej o uchodźcach albo o politykach. Poważne problemy niech rozwiązują za nas inni, nie zawracając nam głowy. Jeśli tak, to nie miejmy potem pretensji do polityków, artystów, intelektualistów czyli - modne słowo - "elit". To my - swoją biernością, lenistwem, umysłową mizerią, brakiem empatii - tworzymy swój kraj. Tacy jesteśmy! Co ciekawe, Stockmann/Chrząstowski, odwołując się wreszcie do woli swoich "ludów", mieli wreszcie okazję przyjrzeć się, kogo bronią, dla kogo ryzykują swoim majątkiem i życiem. Biorąc pod uwagę prawdziwą twarz ludu, ostateczna decyzja Thomasa budzi zdziwienie. Z drugiej zaś strony daje nadzieję, że jest jeszcze dla naszego świata jakaś szansa.

Klata wykonał kawał dobrej roboty. Pułapka tego spektaklu polega na tym, że to my sami - publiczność - wypowiadamy konkluzję. Nie możemy się zasłonić reżyserem, aktorami, nie możemy powiedzieć, że to bohaterowie Ibsena. To my, bohaterowie spektaklu o nazwie "Wróg ludu. Polska 2015". Kto jest naszym wrogiem w takim razie? Moja odpowiedź jest jednoznaczna - my sami. Brawo panie reżyserze, to jest właśnie misja teatru, "którego przeznaczeniem, jak dawniej, tak i teraz, było i jest służyć niejako za zwierciadło naturze, pokazywać cnocie własne jej rysy, złości żywy jej obraz, a światu i duchowi wieku, postać ich i piętno" - jak pisał w dedykacji Studium o Hamlecie Stanisław Wyspiański.

Realia spektaklu jednoznacznie - może aż za bardzo - wskazują na współczesny, polski kontekst scenicznego świata Ibsena. Zresztą wynika to już z samej fabuły dramatu - konflikt przedstawicieli władzy i elit, których reprezentantami są dwaj bracia, jednoznacznie wskazuje na inspirację polską polityką. Norweskie miasteczko to ikeowski śmietnik, w którym wszystko leży, jak popadnie. W centrum tego śmietnika stoi łóżko Thomasa Stockmanna (uprawnione skojarzenia z Kartoteką Różewicza). Sylwetki braci, rysowane grubą kreską, są aż nadto czytelne, władza w kibolskim szaliku, podnosząca wigilijny opłatek, intelektualista w sweterku "w reniferki" i miodowych sztruksach, przebiera się nagle w biały kostium i rusza na wojnę w obronie uciśnionego ludu. Wszystko jakieś nieudane, przejściowe, nieprawdziwe - nawet alkoholik śpi w otoczeniu pustych butelek, tyle że plastikowych. Wizualnie świat sceniczny w idealny sposób uzupełnia gorzką wymowę przedstawienia.

Teraz o niedociągnięciach. Styl Jana Klaty jest już z daleka rozpoznawalny, garściami czerpiący z pop kultury, obliczony na szybkie skojarzenia, głośny, słowem - łatwy w odbiorze i atrakcyjny wizualnie. W przypadku Wroga ludu ten styl jakoś nie pasuje do idei przedstawienia, do jego poważnej i spójnej koncepcji - tu brawa dla Michała Buszewicza za dramaturgię. Co więcej, osłabia tę główną oś spektaklu, prowadząc niekiedy widza na manowce nadmiarem pomysłów i popkulturowych skojarzeń. Ten nadmiar oraz wynikająca z niego zbyt rozbuchana teatralność nie pozwalają widzowi tego przedstawienia przeżyć. A wystarczyłoby na przykład poprzestanie na pomysłach "ogólnospektaklowych" - motyw dyrygowania ludźmi za pomocą dźwięków - nie utrudniając ich odbioru kilkoma dodatkowymi, "wewnątrzscenicznymi". Klaty autorska adaptacja Ibsena anno domini 2015 swoją formą zbyt często przypomina wyeksploatowany standup - szybki, tani, obliczony na łatwy efekt. A szkoda, bo koncepcja i konstrukcja przedstawienia - w przeciwieństwie do jego formy - są przykładem wielkiego teatru. Wrogiem Klaty - to oczywiście nie jego wina - jest też tekst Ibsena, niezwykle aktualny i pasujący do naszej współczesnej sytuacji. W związku z tym twórcy, którzy się dzisiaj nim zajmą, muszą przede wszystkim walczyć z jego jednoznacznością, a styl dyrektora TS w tej walce co najmniej nie pomaga.

Jeśli chodzi o aktorstwo, bywało w Starym lepiej. Wynika to - w moim przekonaniu - ze stylu pracy reżysera. Aktorzy, goniąc od pomysłu do pomysłu swego mistrza, nie mają czasu na wygranie niuansów. Tempo spektaklu sprawia, że niektóre sceny są na granicy słyszalności (scena "krzyczana" między Redaktorem Hovstadem (Michał Majnicz) a Billingiem (Bogdan Brzyski)). Że można inaczej, udowadniają Juliusz Chrząstowski z Radosławem Krzyżowskim (brat Thomasa, Piotr Stockmann). Ich sceny, trochę wolniejsze, dokładniejsze, od razu skupiają bardziej uwagę i robią większe wrażenie. Czepiam się, gdyż widzę bardzo duży potencjał spektaklu i żal mi, że z tego dobrze skrojonego, świetnej jakości "teatralnego smokingu" raz po raz wystają jakieś nitki.

Podsumowując, powstało w Starym Teatrze przedstawienie ważne, mądre i warte zobaczenia. Jest jak lustro, ustawione naprzeciw widowni, które każdego wieczoru odbija inną twarz. Ja muszę jeszcze raz przejrzeć się w tym lustrze, bo jestem wstrząśnięty tym, co zobaczyłem i wierzę, że winien był po prostu zły dzień. A co Wy zobaczycie w przedstawieniu Klaty? Warto się przekonać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji