Środki a cel
Warszawski Teatr Dramatyczny wystawił interesującą sztukę czeskiego autora, Jarosława Langera (który, nawiasem mówiąc, nie jest wcale krewnym niedawno zmarłego, grywanego i u nas przed wojną, Franciszka Langera). Jarosław jest dobrze znany jako tłumacz polskich sztuk, gorący nasz przyjaciel, młody reżyser, który przebył praktykę na jednej ze scen warszawskich, autor ciekawego eseju o tłumaczeniu naszych utworów na czeski język. Co do mnie, znam Jarosława Langera lat przeszło dwanaście; cenię go, zachwycałem się jego tłumaczeniem "Ruchomych piasków" Choynowskiego, gdym je oglądał w jednym z czeskich teatrów. "Drzewo" przeczytałem przed kilku laty w "Dialogu". Ale spróbuję mówić o tej zaskakującej sztuce z całą świeżością wrażeń, których doznałem, oglądając obecny spektakl warszawski. W kilku recenzjach polskich porównano "Drzewo" ze sztukami Jerzego Szaniawskiego. Podobieństwo jest raczej pozorne. Szaniawski, humorysta i filozof, analizuje różne pojęcia obiegowe, odkrywa w nich nowe perspektywy; obraz i akcja służą temu celowi. Pisarz czeski, jak mi się wydaje, nawiązuje do innych nurtów dramatopisarskich; przede wszystkim do Ibsena jako twórcy "Dzikiej kaczki" czy "Podpór społeczeństwa". Nie sam proces poznania go pasjonuje, lecz jego użytek i znaczenie w życiu praktycznym. Bardzo to zresztą dobrze sam Langer określił w programie warszawskiej prapremiery. Chodziło mu, jak pisze, o "wzajemny stosunek między celem a środkami, oraz przyczyny i mechanizmy, które ów stosunek deformują. Drobne ludzkie przyczyny groźnych nieludzkich mechanizmów". Chodzi tu miedzy innymi o równie interesujące, jak niepokojące, zjawisko "uszczęśliwiania ludzi wbrew ich woli". Jarosław Langer ukazuje je na przykładzie spraw pozornie drobnych, jednostkowych Racja apostoła ulepszeń i ocaleń opiera się na doktrynerskim rachunku; w pierwszej chwili mogłoby się wydawać, że kalkulacja jest może paradoksalna lecz trafna. Z wolna wychodzi na jaw, że pewnych dość prostych zaburzeń nie wzięto w rachubę, że je pominięto. To, co miało być lekarstwem na chorobę, okazuje się zatem - złem jeszcze gorszym. Ale próżność,doktrynerstwo i domieszka egoizmu nie pozwalają "wybawicielowi" przyznać się do omyłki. Co więcej, gdy ci, dla których działa, zmieniają zdanie i chcą się z błędnej drogi wycofać, doktryner przemocą narzuca swą wolę i nie cofa się przed najbezwzględniejszą pogróżką. Oczywiście - jest to sytuacja nieco przypominająca akcję "fanatyka prawdy", prawdy za wszelką cenę, z "Dzikiej kaczki". Ale u Ibsena mieliśmy to zjawisko w stanie chemicznie "czystym". U czeskiego pisarza trudno oddzielić doktrynerskie, bezinteresowne, niejako "altruistyczne" podłoża działań od bardziej podejrzanych i brudnych. Nie jest to zarzut. Tylko że demonstracja, jaką przeprowadza sztuka Langera, wymagałaby jeszcze większego sprecyzowania. Odwołajmy się znów do wypowiedzi autora w programie warszawskiego przedstawienia: "To, co się dzieje w "Drzewie", możemy obserwować zarówno w mikroklimacie jednej rodziny, jak też w makroklimacie wielkich konfliktów między narodami, państwami, lub ideologiami", pisze Langer. Dość podobne wydaje mi się stanowisko naszej pisarki, Marii Jasnorzewskiej - Pawlikowskiej. Jej "Baba-Dziwo" stawia jakby znak równania między totalizmem a przymusową "repopulacją", sprawami obyczaju i polityki, osobistych doznań kobiety i policyjnego przymusu. Otóż trudno zaprzeczyć, że takie związki istnieją. Ale oddziaływanie wzajemne, prawo upodobnień - to wcale nie tożsamość, Zachowanie się człowieka w "mikroklimacie" może być kontrastowo odmienne od jego postawy na arenie szerszej. Przykład trochę demagogicznie przeze mnie użyty, ale chyba ukazujący złożoność zjawiska: bohater w ryzykownym zawodzie może być tchórzem w domowym ognisku; wielki uczony czy pisarz może się okazać Felicjanem Dulskim. Wystarczy,zresztą przytoczyć przykłady takie jak ojciec Goriot, czy bohaterowie Anatola France'a, prof. Tutka... Oczywiście, sam fakt, że można na marginesie "Drzewa" prowadzić takie rozważania, dowodzi wartości utworu; jego pobudzającej jakości myślowej. Tym bardziej, że Jarosław Langer umie potęgować zainteresowanie w miarę rozwoju wydarzeń. Dobrze pojęty zmysł budzenia zaciekawień wywołuje napięcie na widowni. Myślę, że przedstawienie warszawskie (prapremiera!) dobrze się przysłużyło tej sztuce. Reżyser, Lech Wojciechowski, nie "wyłamując kości" tekstowi, nie "gwałcąc" go, umiał zeń wydobyć najlepsze, najbardziej pożywne treści. Należy się ta pochwała człowiekowi teatru, który się nie poddał lekkomyślnym nawoływaniom niektórych krytyków, żądających za wszelką cenę "gwałcenia" autorskich intencji.
Dużo zdziałali aktorzy. Zygmunt Kęstowlcz, jako osobliwy apostoł "wyzwalania", nakreślił ciekawą ewolucję postaci: od spokojnej i prawie promiennej pewności, poprzez napotykane trudności - aż do zaciętego i gwałtownego uporu. Świetną rolę dał Mieczysław Milecki jako przykuty do fotela, ułomny uczony, ze spokojnym stoicyzmem znoszący swe klęski, gdy potrzeba umiejący bronić siebie i bliskich z odwagą i siłą przekonania, jasnością i determinacja (choć jest to człowiek niewolny od załamań i depresji. a także zazdrości). Jarosław Skulski bardzo plastycznie i barwnie uwypuklił sylwetę prostego, nieco posępnego, pełnego przekornej miłości braterskiej, wiejskiego człowieka. Janina Traczykówna trochę wbrew naturze swego bujnego talentu komediowego zagrała tym razem rolę nieskomplikowanej dziewczyny pełnej tęsknoty za miłością.
Słowem - wcale dobrze zakwitło i rozrosło się owo drzewo z czeskiej ziemi przeniesione na polski grunt. Warszawski Teatr Dramatyczny dał dowód wynalazczości i umiejętności doboru.