Małżeństwo niedoskonałe na Scenie Kameralnej
PO raz pierwszy zobaczyliśmy w tym sezonie na scenie warszawskiego Teatru Kameralnego "Fałszywą monetę" Maksyma Gorkiego, ale była to pozycja zaplanowana i zrealizowana jeszcze przez poprzednie kierownictwo. A więc dopiero obecną premierę na tejże scenie, czyli "Bliskiego nieznajomego" Aleksandra Ścibora-Rylskiego możemy uważać za wizytówkę nowej dyrekcji.
Przypomnijmy, że kierownictwo artystyczne Teatru Polskiego i Kameralnego - które to sceny od lat stanowią artystyczną i administracyjną całość - objął w nowym sezonie znany aktor i reżyser August Kowalczyk. Kierując przez kilka lat teatrem w Częstochowie wsławił się on heroicznym wystawianiem polskiej dramaturgii współczesnej. Toteż choć wielu z nas pamięta go jeszcze chociażby jako Pana Tadeusza z krakowskiej sceny Teatru Rapsodycznego - z wielu innych jego klasycznych wcieleń aktorskich, w środowisku teatralnym August Kowalczyk zyskał sobie szczególną pozycję właśnie dzięki owej szlachetnej pasji, z jaką sięgał w Częstochowie po kolejne dramaty rodzime. Jemu to zawdzięczają nasi autorzy wiele swoich prapremier. Toteż choć zarzucano mu nieraz, że w swoich eksperymentach repertuarowych posunął się - jak na miasto dysponujące jednym teatrem - zbyt daleko, miejmy nadzieję, że teraz w Warszawie nadal będzie mecenasem tak zawsze wyczekiwanej dramaturgii współczesnej.
Nie przypadkiem zatem nowy sezon w Teatrze Kameralnym zainaugurował właśnie "Bliski nieznajomy", sztuka, która jest debiutem dramaturgicznym znanego powieściopisarza ("Węgiel", "Styczeń"), scenarzysty a od pewnego czasu także reżysera własnych scenariuszy filmowych ("Ich dzień powszedni", "Późne popołudnie", "Jutro Meksyk"). Znając, dobrze jego zainteresowania realiami dnia współczesnego nie zawiedliśmy się i tym razem. "Bliski nieznajomy" powinien cieszyć się dużym powodzeniem, mam wrażenie, że sięgnie po tę sztukę niejedna scena, należy ona bowiem do gatunku tzw. sztuk z życia, obyczajowych, bardzo lubianych przez szeroką widownię, a tak rzadkich ostatnio. Konflikty małżeńskie i pozamałżeńskie, słabości człowieka, który nie potrafi rozegrać własnego życia - wszystko to podaje autor w lekkiej, kameralnej, komediowej formie, ułatwiającej odbiór sztuki.
Trafny okazał się zresztą nie tylko wybór pozycji, ale i jej dwuosobowa obsada. Jadwiga Barańska jest aktualnie heroiną filmowej "Hrabiny Cosel", każdy chętnie więc skorzysta z okazji do porównań, zwłaszcza że dobrze świadczą one o naszej aktorce. Jej scenicznego partnera Henryka Boukołowskiego zawsze chętnie oglądamy na scenie. W sumie dobra i kulturalna zabawa, której - wydaje mi się - pomogłoby jeszcze szybsze, bardziej komediowe tempo (reżyseria Joanna Koenig). Silniej i bardziej dramatycznie zabrzmiałaby wtedy końcowa pointa. Zwłaszcza, że autorowi wyraźnie od początku chodziło o zaskoczenie widza.
Bardzo interesująco zapowiada się również następna premiera na tejże scenie. Złożą się na nią aż dwie "Medee": pierwsza Eurypidesa (a więc V wiek przed naszą erą!) i druga, współczesna wersja tego mitu, tj. "Medea" Jana Parandowskiego. W dodatku obie te sztuki inscenizują ci sami ludzie (reżyseria Michał Pawlicki, scenografia Ryszard Winiarski, muzyka Zbigniew Wiszniewski) i gra ta sama obsada aktorska. Zarówno Medeą starożytną jak współczesną będzie Zofia Petri, w roli Jazona dwukrotnie wystąpi Stanisław Niwiński, również w pozostałych rolach zobaczymy tych samych aktorów. Pomysł rzeczywiście ciekawy, pozostaje czekać cierpliwie na jego realizację, którą nowe kierownictwo obiecuje nam jeszcze w bieżącym roku kalendarzowym.