Śmiech i wspomnienia
Bywają komedie "do śmiechu"; ta ma również wzruszać. "Pamiątkowa fotografia" Jerzego Jurandota przekazuje nam obraz teatru. Jest to teatr osobliwy, ponieważ autor wzniósł go z budulca własnych wspomnień. Są to także nasze wspomnienia. Gdyż jeśli nawet okoliczności nie zezwoliły nam oddychać powietrzem Qui-Pro-Quo i Małej Ziemiańskiej, to nałykaliśmy się go tyle przy okazji licznych lektur i legend, że musimy je uznać za swoje. Warszawa jazzbandowych orgii i efemerycznych nadscenek. Warszawa dowcipów Wieniawy Długoszowskiego i dowcipów Franza Fiszera. W tym nieistniejącym mieście, które tak żywe jest w naszym sercu. Stawia oto Jurandot jakiś nieokreślony Teatr Niezależny. Każe w nim klepać biedę młodemu aktorowi, łączy go miłosnym węzłem z fertyczną amantką; jej przydaje do boku siarczystego porucznika ułanów, jemu - zadurzoną w nim panienkę z teatralnej administracji. I wszystko to wrzuca w tubę czarodziejskiego kalejdoskopu. Kłębi się, zmienia wir komediowych sytuacji. Paradoksy, aforyzmy, kolizje, aluzje. Niektóre znane dobrze z wczorajszej plotki i dzisiejszych "Szpilek", kilka niewartych może sceny, całość przecież bawi i wzrusza. Ot, czar wspomnień, nieubłagana właściwość wszelkich resentymentów. Zwłaszcza, że Jerzy Jurandot osnuł swe teatralne przypowiastki wokół niebanalnego rusztowania formalnego. "Pamiątkowa fotografia" ma konstrukcję monologu starego aktora, który w uroczysty dzień swego jubileuszu wspomina debiutanckie lata. Ożywa pamiątkowy fotos zrobiony z okazji młodzieńczej premiery. Przeszłość krzyżuje się z dniem dzisiejszym. Wzbogaca to nie tylko akcje, ale pozwala autorowi na wyprzedaż aktualnych bon mots. Na premierze szczególny aplauz widowni budziły wszystkie apostrofy rozpoczynające się od zwrotu jubilata "Panie Ministrze, Panie, Panowie", które ze sceny serwowane były w stronę siedzącego w pierwszym rzędzie ministra Lucjana Motyki. Premierę w Teatrze Dramatycznym przygotował reżysersko Witold Skaruch. Druga to po "Onych" Witkacego w Teatrze Kameralnym, samodzielna praca młodego inscenizatora. I równie udana. Spektakl ma znakomity rytm. Poszczególne sceny zmieniają się istotnie w kalejdoskopowym tempie, w galopadzie obrotówki, w takt huczących z głośnika starych szlagierów. Monolog jubilata organicznie zespolony jest z ilustrującymi go okruchami wspomnień, częstym tłem dla słów jest efektownie skomponowana pantomima. Również proporcje pomiędzy tym, co ma nas śmieszyć, a tym co wzruszać (ciepła sylwetka starego dostawcy teatralnego, Szwarcglasa, który strasznie chciał zmienić rodowe nazwisko) rozdzielone są wzorcowo. Zasługę z reżyserem dzieli scenograf - Lech Zahorski. Zaprojektował on dekoracje dowcipnie skontrastowaną w barwach, dekorację niebywale funkcjonalną, co nie było łatwe wobec ogromu zadań, jakie stawiała przed nim konieczność częstych zmian licznych planów.
A dalej aktorzy. Andrzej Szczepkowski (jubilat Kwiatkowski) opanował w stopniu absolutnym kunszt przechodzenia od solowych dywagacji do dialogu. W partiach monologowych zdawał się niemal mówić prywatnie, bez cudzysłowu roli. W dialogach mistrzowsko doprowadzał do wybrzmienia point,nie gubiąc ani jednego z odcieni scenicznej konwersacji. Obok Szczepkowskiego - Wiesław Gołas (ułan Krzyżapolski). Tekstu autor przydzielił mu skąpiej, za to wszystkie momenty sytuacyjne rozegrał aktor z plastycznością niewiarygodną. Każdy gest, każdy przytup nogi, każde muśnięcie wąsa i obciągnięcie munduru - groteskowy majstersztyk. Podobną kreską naszkicował Czesław Kalinowski swego kabotyńskiego gwiazdora Teatru Niezależnego. Panie(Danuta Szaflarska i Lucyna Winnicka) z filuterną szczebiotliwością barwiły sceny miłosnych zwad i przekomarzań. Bardzo dobry spektakl. Szkoda tylko trochę, że rzecz wiedzie nas ku wspomnieniom, muskając zaledwie współczesność. Nie jest to przecież ostatnia komedia Jerzego Jurandota.